czwartek, 20 czerwca 2013

A może bez wózka?

Ostatnio pisałam z nutą ironii o bieganiu z wózkiem. 

Niby ironia, ale faktycznie bieganie z wózkiem wcale nie jest takie łatwe.

Zosia nie umie jeszcze siedzieć, więc wózek biegowy ("spacerówka") na razie czeka. A póki co, biegam ze zwykłym wózkiem. Po kilku próbach troszkę intensywniejszego biegania stwierdzam, że bieganie z wózkiem nie do końca nadaje się do trenowania.

Po pierwsze dlatego, że samo wyjście jest małym wyzwaniem - trzeba wszystko spakować, wypakować itd. Na spacery ostatnio wolę chodzić z nią w chuście - to o wiele prostsze.

Po drugie - Zosia ostatnio mniej śpi i w wózku często nie chce jej się leżeć tyle czasu (nie dziwię jej się).

Po trzecie, trening jest mało wydajny. Nie da się biec zbyt szybko. Trzeba uważać na nierówności. Trzeba trzymać przynajmniej jedną rękę na rączce wózka.

Bieganie z wózkiem było super na początku, gdy i tak nie mogłam biegać szybko.

Od półtora tygodnia testuję więc bieganie bez Zosi. Zosia prawie w ogóle nie śpi w dzień. Nie je też z butelki i nie mogę jej zostawić na dłużej.
Pozostaje więc czas, gdy Zosia zaśnie. Na szczęście gdy już wieczorem pójdzie spać - śpi twardo przez co najmniej 5-6 godzin. Wtedy mogę pójść pobiegać tyle ile chcę. Niestety z reguły wychodzę po 22:00 i jestem już trochę zmęczona po całym dniu. Ale na razie nie ma innej opcji.

środa, 12 czerwca 2013

Sportowa Zosia

Sportowa mama to i sportowa Zosia. Zosia ma już 2,5 miesiąca. Łapie zabawki, z pasją macha kończynami i uwielbia się kąpać.


Pierwsza dycha

Na szczęście więcej biegam niż piszę. 
W ubiegłym tygodniu stwierdziłam, że skończyły się żarty, koniec z bieganiem w stylu „jakmiwyjdzie”. Trzeba się wziąć do roboty. Czyli zacząć biegać w stylu „conajmniej4xwtygodniu”. O!

Jak postanowiłam tak zrobiłam i dodatku tydzień zakończyłam zawodami. 

Był to bieg na 10 km. Po raz pierwszy od Zosinych czasów biegłam dychę.
Trasa fajna, nad Wisłą, trzy kółka o długości 3,333333 kilometra. Kameralnie, bo tylko 200 uczestników. Podczas biegu panował nieprzyjemny upał i duchota (tego dnia po południu była wielka burza, która zalała pół miasta). Nawet jeden chłopak zemdlał na trasie i wyglądał koszmarnie (ma nadzieję, że nic mu się nie stało).

Mnie biegło się nieźle. Ostateczny wynik to 57:27 (na stoperze miałam kilka sekund mniej).
Czas więc bez szału, ale, że się tak wyrażę, bez wstydu. Wciąż uważam, że chroni mnie immunitet macierzyński, więc nie przejmuję się aż tak wynikami.
Organizacja fajna, medale ładne, wjazd 30 zł (czyli nie majątek). Minus dla organizatorów za to, że na ostatnim kółku zabrakło wody i to nie tylko dla tych ostatnich powolnych jak ja.
W czasie biegu Zosią zajmował się pan JK. Dzięęęękuję!

Przy okazji dziękuję Agnieszce i Zosi za miłe towarzystwo i pozdrowienia w czasie mijania się na biegu :)

Dzień z życia matki-biegaczki

Co robi przeciętny biegacz, gdy chce wyjść na trening?
Zakłada ciuchy biegowe, bierze zegarek, ewentualnie picie i wychodzi.

Co robi przeciętna matka-biegaczka, gdy chce wyjść na trening?
Kilka razy sprawdza, jaka jest pogoda. Trzymając w jednym ręku dziecko, drugą ręką wygrzebuje odpowiednie ciuchy dla dziecka (dla siebie to już pali licho co się założy). Ubiera dziecko. Pakuje jeszcze torbę (pieluchy jednorazowe, tetrowe, ciuszek na zamianę – gdyby dziecko się np. zarzygało – portfel, telefon itd.). Już prawie gotowa do wyjścia stwierdza, że dziecko zrobiło kupę i się całkowicie obśliniło. Trzeba więc przewinąć, przebrać. Po dokonaniu tych czynności dziecko zaczyna płakać, bo jest głodne. Trzeba więc częściowo się rozebrać, żeby się nie zgrzać i wziąć się za karmienie. Uff, można już wychodzić. Wystarczy jeszcze wyciągnąć wózek z piwnicy, wnieść go na parter.
Hurra! Można ruszać!

Co robi przeciętny biegacz podczas treningu?
Biegnie.

Co robi przeciętna matka-biegaczka podczas treningu?
Po pierwsze omija wszelkie nierówności terenu. Gdy tylko uda się jej choć trochę rozpędzić, zaraz musi stawać by pokonać kałużę, krawężnik czy inną dziurę w chodniku. Sprawdza tez co chwila, czy dziecku przypadkiem nie jest za ciepło, a może za zimno, czy nie razi słońce, może trzeba trochę przykryć? Przede wszystkim jednak cała drży ze strachu, żeby dziecko nie zbudziło się i nie zaczęło się drzeć.
Rzecz jasna, sprawy treningowe czyli dystans, prędkość itd. schodzą na ostatni plan.
Po przebiegnięciu kilku kilometrów matka-biegaczka już prawie wpada w rytm biegu, gdy dziecko zaczyna się drzeć. Przechodnie i inni biegacze na ścieżce są zażenowani i patrzą z minami „co za okropna matka zajmuje się bieganiem, zamiast tym biednym dzieckiem”. Po kilku minutach płaczu matka-biegaczka już nie wytrzymuje, wyjmuje dziecko z wózka, przytula, przemawia czule.
Ale to na nic. Dziecko chce jeść! Matka-biegaczka (cała spocona i mokra) siada więc przy ścieżce i karmi dziecko. Miny przechodniów są jeszcze lepsze – w stylu „jak to tak można karmić dziecko przy samej ścieżce”, albo „jak ona może pokazywać pierś w miejscu publicznym?!” choć stara się siedzieć tyłem i zasłaniać jak tylko może.
Dziecko nakarmione. Można więc biec dalej. Aha, dziecko odłożone do wózka znów płacze. No trudno. Już nic się nie poradzi. A przechodnie niech się gapią.
Dziecko się drze. Cały trening już licho wzięło. Matka-biegaczka już nie pamięta nawet ile miała przebiec i w jakim tempie. Grunt to jak najszybciej dowlec się do domu. Pod blokiem matki-biegaczki dziecko wreszcie słodko zasypia... Trudno. Koniec tego „spaceru”. Matka-biegaczka marzy o szklance wody.

Co robi przeciętny biegacz po treningu?
Nawadnia się, bierze prysznic, przebiera się i wreszcie może zalec na kanapie i się zrelaksować.

Co robi przeciętna matka-biegaczka po treningu?
Przede wszystkim trzeba znowu znieść wózek do piwnicy. Oczywiście dziecko już się obudziło, aż sąsiadka z parteru wyjrzała i się gapi. Teraz torbę pełną bambetli, dziecko oraz swoje własne strudzone ciało zanosi na trzecie piętro. Dziecko płacze już wniebogłosy, więc nie ma co myśleć o szklance wody, nie wspominając już o nawet o prysznicu. Dziecko znowu głodne, więc matka-biegaczka opada na kanapę (tak, to jedyne pocieszenie) i karmi. Już po pół godzinie może wziąć dziecko na ręce i sięgnąć po butelkę wody. Potem jeszcze dziecko chce się bawić (z mamą, rzecz jasna). JUŻ po jakichś dwóch godzinach dziecko uspokaja się i matka-biegaczka może wskoczyć na 5 minut pod prysznic.

PS. Tekst jest rzecz jasna żartobliwy nieco. Wszystkie sytuacje opisane powyżej mi się nie zdarzyły, ale rzeczywiście czasem wyjście na bieganie to prawdziwe wyzwanie. Tym bardziej, że moja Zosia jest rzeczywiście żarłokiem i potrafi dopominać się karmienia co godzinę. Rzeczywiście zdarzało mi się karmić przy ścieżce. Jednak jest to ścieżka pełna biegaczy, większość więc patrzyła chyba nawet z odrobiną podziwu, a nie dezaprobaty.
Na szczęście mam pana JK - czyli wspaniałego męża, który na ogół wnosi i znosi wózek, podaje wodę, gdy karmię i zabawia dziecko, żebym mogła się spokojnie wykąpać.

PS2. Pisząc ten tekst zdziwiło mnie, że łord, gugle i inne programy nie znają pieluch tetrowych (wpiszcie sobie, to się wam podkreśli) :)