środa, 19 listopada 2014

Biegowa depresja

Oooj długo nie pisałam, długo.
Ale nie było o czym pisać, bo biegałam tyle co nic.
Ultrałemkowyna była bardzo udanym zakończeniem sezonu. Ale po biegu oklapłam, straciłam chęć na wyjście na bieganie. Ogarnęło mnie zniechęcenie. W dodatku trochę dokuczało mi kolano, które nadwyrężyłam na Łemkowynie.
Jednym słowem: biegowa depresja.


Dlaczego? 
Pewnie zabrakło planów na kolejne starty, kolejne cele. Cele się skończyły i skończyła się też motywacja.
Może brakuje mi grupy, z którą mogłabym pobiegać, podzielić się problemami i radościami, a też trochę porywalizować.
Depresja biegowa ma jeszcze jedną ważną, a może najważniejszą przyczynę, ale o tym napiszę później.

Pomyślałam, że bieganie to nie wszystko. Łemkowyna uświadomiła mi, że mam jakąś tam kondycję, ale rozmaite partie mięśni są słabiutkie. Słabe mięśnie brzucha i pleców. Mięśnie nóg, ale nie te, które rozwija się przy bieganiu po płaskim.  I to mnie z pewnością hamuje. Nie ma co myśleć o kolejnych ultra, póki się tego nie wzmocni.

Jak wyjść z biegowej depresji?
Można nic nie robić i po prostu przestać biegać. Ale przecież jak już jakąś formę się ma to nie warto wszystkiego rzucać. Z drugiej strony nie ma sensu przymuszanie się do biegania jak się tym, ykhm, po prostu rzyga. Na pewno każdy może znaleźć swój sposób na wyjście z depresji biegowej: znalezienie fajnego celu, umówienie się z kimś, może z jakąś grupą na bieganie, a może pozwolenie sobie na jakiś czas odpoczynku.

Mój sposób to mały skok w bok. Czyli: zapisałam się na basen!
Kiedyś sporo pływałam, przygotowując się do połówki Ironmena. Ale chodziłam na basen sama. Sama nauczyłam się kraula. A potem od urodzenia Zosi pływałam może z cztery razy.

Teraz zapisałam się na zajęcia z trenerem. I byłam już na pierwszym treningu.

W grupie jest około 10 osób, w tym jedna z Blogaczy - Ania.
Najbardziej z zajęć zmęczyła mnie półgodzinna rozgrzewka na brzegu - rozciąganie i wygibasy na lewo i prawo. Chyba najgorzej radziłam sobie z grupy. Buuu! No trudno.
A potem godzina pływania. Cieszyłam się, że choć od dwóch lat prawie nie pływałam, jakoś udaje mi się nie utopić i nawet nie jestem ostatnią ofermą.


I co?
Z pierwszych zajęć wyszłam naładowana energią. Mam ochotę znów na sport. Będę trochę pływać, trochę biegać. A potem? Zobaczymy.
Aha, po tej rozgrzewce bolały mnie mięśnie, o których istnieniu  nie miałam pojęcia. Na bokach, tam gdzie są żebra, zdawało się, że tylko skóra, trochę tłuszczu i już tylko kości. A tu proszę - ból. Czyli mięśnie są. I jakieś dziwne mięśnie brzucha i pleców.
Zadowolenie jest. Nowe pokłady energii wzbudzone. Nowe mięśnie rozruszane.
Czyli właśnie o to chodziło!

wtorek, 28 października 2014

Tralala. Ultrałemkowyna. 70 kilosów przez Beskid Niski.

Jadą, jadą misie, trala lalala.

Też tak czasem macie, że w czasie biegu "przyklei" się do was jakaś piosenka? Co poradzić, że podczas Ultrałemkowyny przykleily się do mnie misie? Wałkowałyśmy z Zosią tę piosenkę kilkaset razy akurat przed zawodami. I chodziła mi po głowie cały bieg, tyle ze w wersji: "biegną, biegną misie".

No to biegniemy.

Ultrałemkowyna to bieg na dystansie 70 kilometrów od Chyrowej do Komańczy (są też trasy o długości 29 km i 150 km). W tym roku odbył się po raz pierwszy. Na bieg zapisałam się już dość dawno temu i zdążyłam nawet zrobić rozpoznanie trasy, co potem ogromnie się przydało.
Bieg odbywał się w sobotę, ale pojechaliśmy z Izką już w czwartek, aby mieć jeden dzień luzu przed biegiem. To też bardzo dobrze się sprawdziło.

Akurat przyszło spore ochłodzenie i wiele osób narzekało, że będzie za zimno na bieganie. Długo zastanawiałam się, co założyć na siebie i czy wziąć dodatkową bluzę do plecaka gdybym marzła. W piątek jednak przebiegłam się niecałe pół godziny i wiedziałam już, że nie powinnam zmarznąć i że wezmę minimum ubrań (kurtka z kapturem i bluza z długim rękawem i tak były obowiązkowe).
Chyrowa, niewielka miejscowość w okolicy Dukli została w piątkowe popołudnie opanowana przez biegaczy, a w jedynym barze wyjedzono całą pizzę. Pakiety odebrane, numer startowy jest. Dojeżdżają nasze koleżanki - Agnieszka i Kaśka oraz Aśka. Idziemy jak najszybciej spać (choć nerwy nie pozwalają długi zasnąć).

Przed startem


O 7 rano start. Jest rześko ale po niecałej pół godzinie zdejmuję kurtkę. Jest pierwsza górka. Odwracam się – za mną niecałe 10 osób. Spokojnie, spokojnie. Powtarzam sobie – jeszcze będzie czas na wyprzedzanie. I nie mija godzina jak zaczynam powoli wyprzedzać ludzi.

Trasa jest świetnie oznaczona – poza samymi oznaczeniami turystycznego szlaku są rozwieszone taśmy, a w ziemię wbite chorągiewki. To głównie dla trasy 150 km – część z nich będzie pokonywać te tereny nocą.
Jest chłodno, ale to mi pasuje – w upale zbyt łatwo tracę wodę. Błoto jest od samego początku straszliwe. Co chwila ktoś ląduje w całości w błocku. Kolana muszą wykonywać dodatkową robotę – stabilizacja na niestabilnym podłożu.

Najstromsze podejście – na szczyt Cergowej mija mi szybciutko. Na szczycie – malownicza szadź ozdobiła drzewa i krzaki. Krajobrazy co chwila się zmieniają – a to las, a to łąki, a to wieś. Jest pięknie.
Na Rzeźniku z pewnością za mało jadłam. Teraz mam sporo małych przekąsek (m.in. mini tłiksy i mini marsy), trochę żeli i staram się przynajmniej raz na godzinę coś zjeść. I oczywiście dużo pić. Pierwszy punkt żywnościowy jest w Iwoniczu Zdrój. Ciepła herbata i bułka z serem bardzo mi smakują. W zasadzie nie zatrzymałam się na punkcie – nawet herbatę wypiłam w marszu. Fajnie, że organizatorzy pomyśleli o wielu szczegółach – na przykład o koszach na śmieci za punktem żywnościowym.


Czasem biegnę przez jakiś czas za kimś, ale ogólnie staram się napierać w swoim tempie. Za Iwoniczem przez niemal godzinę biegnę sama. Jest dobrze. Dzięki rekonesansowi pamiętam trasę i łatwiej mi wyobrazić sobie ile mi zostało. Oceniam, że mam spore szanse zmieścić się w 11 godzianch, ale w górach to nigdy nic nie wiadomo. Z resztą najlepiej nie myśleć o mecie tylko o kolejnych etapach. Albo nawet – najbliższych krokach. Zatapiam się we własne myśli.

Biegną, biegną misie, trala lalala
Śmieją im się pysie, cha cha cha cha cha
Przyjechały do lasu, narobiły hałasu,
Przyjechały do boru, narobiły rumoru.

Na ścieżce spotykam Kaśkę, z którą biegłyśmy na biegu na orientację. Teraz też biegnie z psem Łyskiem. Spory kawałek podążamy razem. Jest raźniej. Mnie trochę lepiej idzie na podejściach. Kaśka za to pruje w dół. I tak co chwila się mijamy. Wychodzi piękne słońce. Docieramy do drugiego punktu żywnościowego w Puławach Górnych – to tu przed chwilą wystartowała grupa na dystansie 29 km.
Tutaj nie sposób się było nie zatrzymać na dłużej. Jest żurek, pieczone ziemniaki, ogórki, herbata. Wszystko mi smakuje (przeciwieństwie do Biegu Rzeźnika gdy nic nie mogłam przełknąć).

Jedzą, jedzą misie, trala lalala
Śmieją im się pysie, chacha chachacha
Zjadły wszystkich plastrów sześć
I wołają: „Dajcie jeść”

Staram się jednak jak najszybciej „lecieć” dalej. Kaśka zostaje jeszcze na punkcie i tracę ją z oczu. Zaczyna dość niepokojąco boleć mnie kolano. Póki idę do góry lub biegnę po płaskim – wszystko jest ok. Ale zbiegi coraz gorzej mi idą. Wkrótce zaczynam syczeć z bólu. Biorę dwa Apapy.
Na Rzeźniku też bolało mnie kolano, ale od jakiegoś 65 kilometra. A tu boli od 35 kilometra.






Zgrywam się z dwiema dziewczynami i długi odcinek biegniemy razem. Jedna z nich jest niesamowita: błoto, nie błoto – pruje do przodu. Teren pod górę – szybciutko idzie. Pierwsze metry płaskiego – już leci biegiem. Zmobilizowała mnie do sporego wysiłku i potem na mecie jej dziękowałam, bo świetnie mi się za nią biegło i dzięki niej miałam mobilizację do spidowania. Na podejściu czuję się mocna i zostawiam nieco w tyle te dwie dziewczyny. W ogóle czuję się pełna sił. Gdyby nie to cholerne kolano! Strome zejście do trzeciego punktu żywieniowego jest okropne. Dziewczyny mnie wyprzedzają. Zaciskam zęby. Na punkcie – poza żarciem – biorę kolejne dwa Apapy.
Znów jest podejście i znów wyprzedzam ludzi. Dzięki Apapowi ból jest mniejszy, ale wciąż nie można mówić o żadnym komforcie. Do mety zostało 10 kilosów i jakoś znów znajduję się sama na szlaku.

Biegną, biegną misie, trala lalala
Śmieją im się pysie, cha cha cha cha cha

No nie do końca się śmieją. Dopadło mnie dziwne zmulenie. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że po prostu byłam zmęczona po 8-9 godzinach biegu. Ale wtedy przyszła mi do głowy myśl, że może przesadziłam z tymi Apapami w trakcie wysiłku. Że może zaraz dostanę zawału? Albo stracę przytomność? W dodatku zostałam sama. Pomyślałam, że jeśli przesadziłam z prochami, to muszę jak najszybciej dotrzeć na metę. I to była fajna mobilizacja. Znów zbieram się i próbuję przyspieszyć. O szybkim biegu już nie ma mowy. Wykonuję coś w stylu przykurczonego truchtu.

Krajobrazy całą drogę były malownicze. Przebiegam przez wielką polanę, na której luzem biegają konie. Jeden z nich stoi przy samej ścieżce i patrzy się na mnie z obojętnością. Ma piękne niebieskie oczy.
Wiem, że do końca został już tylko ostatni zbieg lasem (pełnym błota rzecz jasna). Ten ostatni zbieg jest masakryczny. Kolano już nie boli, a napier..ala. Wszystko to, co nadrobiłam na podejściach tracę – wyprzedzają mnie kolejne osoby.

Ale wreszcie jest asfalt. Gdyby nie jeden chłopak, który rzucił mi „zaraz meta, nie marudź tylko biegnij za mną to pewnie ostatnie kilkaset metrów bym już szła. Byłam zmęczona i obolała. Wreszcie wbiegam do Komańczy. Jest meta! 10 godzin 23 minuty. Na mecie kilka znajomych twarzy – w tym Agata, która cyka mi fotkę.
Ni z tego ni z owego zrobiło się cholernie zimno. Idę po depozyt. Depozyty niestety są cholernie daleko. To znaczy pewnie to było blisko, może kilometr, ale w takim stanie jest to spory wysiłek. Zaczyna mnie telepać z zimna. Jest moja kurtka i suche ciuchy. Siadam na krześle i dopiero teraz czuję, że to już koniec. Udało się! Czas nie najgorszy. Na pewno byłoby lepiej gdyby nie kolano. Ale to jest nauczka. Trzeba ćwiczyć zbiegi, siłę nóg.

Wreszcie metaaaaa!
W Chyrowej jestem głodna jak wilk. Duża porcja zupy i pierogi. A w domu jeszcze kilka kanapek. W niedzielę zjadłam śniadanie i trzy obiady.
Kolano nie boli już w ogóle. Nic mu się nie stało. Tylko pewnie mięśnie przestały wytrzymywać. Jeden paznokieć schodzi. No cóż, jakieś straty muszą być.
Podziwiam ogromnie tych z trasy 150 kilometrów. To jest doprawdy wyczyn. Ale dla mnie to jeszcze za duże wyzwanie, póki co  jestem ultra-przedszkolakiem. Ale misie biegną, więc i ja biegnę – trala lalala.

Krótkie podsumowanie:
- To był mój trzeci bieg ultra, a drugi, który ukończyłam. Trasę o długości około 69 kilometrów oraz przewyższenia +2250m/-2250m pokonałam w 10 godzin i 23 minuty.
- Bieg Ultrałemkowyna na dystansie 70 km ukończyło 166 osób. Ja byłam na 98. miejscu. Było 34 kobiet, ja byłam piętnasta.
- Podobają mi się biegi ultra.

Podziękowania:
Dla Izki za wspólny wyjazd
Dla Agniechy za rękawiczki i miłe spotkanie,
Dla Aśki K. – za kawałeczek wspólnego biegu (szacun za bieg z przeziębieniem i po takim ciężkim sezonie)
Dla Kaśki – za spory kawałek wspólnego biegu
Dla Agaty za miłe powitanie na mecie
Dla Patryka za wspólny powrót do Chyrowej
Dla Darka i Krzyśka za interesujące rozmowy podczas podróży samochodem ;)
I dla organizatorów za bardzo fajny bieg w pięknych okolicznościach przyrody. Wszystko było bardzo fajnie przygotowane, wiele szczegółów przemyślanych. Żurek był cudowny. Herbata fest. Oznaczenie trasy bardzo dobre. Gdyby nie depozyty tak daleko od mety – mogłabym całować po stopach ;)


niedziela, 12 października 2014

Pierwszy raz - na orientację.

W tym tygodniu to już mój drugi pierwszy raz. W czwartek był pierwszy bieg po schodach. W sobotę - pierwsze zawody na orientację.
Bałam się, że się pogubię, dlatego umówiłam się z koleżanką że pobiegniemy razem, ale koleżanka się rozchorowała. No i klops...

Z moją orientacją w terenie to jest tak, że się gubię na własnym osiedlu. Trudno mi na zawołanie powiedzieć gdzie są kierunki świata. Jak wejdę do galerii handlowej lub do przejścia podziemnego to nigdy nie wiem gdzie wyjdę.
Urodzoną "orientalistką" z pewnością nie jestem. Ale...
Byłam przez wiele lat w harcerstwie i trochę się nabiegałam z mapą. Skończyłam też geografię, więc co nieco o kartografii mam pojęcie.
No i byłam kilka razy tu i tam sama. Zbiorowe wyjazdy się nie liczą, bo wtedy zawsze zwalam na innych kwestie nawigacyjne. Jak jestem sama to muszę się baaaardzo pilnować (więcej patrzenia na mapę niż na widoki), ale jakoś zawsze dawałam radę. To i teraz jakoś sobie poradzę - pomyślałam przed Mazowieckimi Mini Tropami (mini, bo główna impreza to Mazurskie Tropy).

Zawsze obiecuję sobie poprawę i znów popełniam te same błędy - czyli przygotowuję się do zawodów na ostatnią chwilę. Wieczór przed biegiem kompletuję graty, szukam w popłochu skarpetek, spodnie wiszą na suszarce (może wyschną do jutra?), isostaru kurcze blade już nie ma, więc do camel baga wlewam wodę zmieszaną z Bobofrutem Zosi. Dobrze, że pamiętałam kupić jednorazowe soczewki. Na zawodach w Mosznie pożyczałam szkła kontaktowe od kolegi, który miał nieco inną wadę wzroku...
Aha. Umówiłam się ze znajomą - Kaśką, która jechała na Tropy samochodem. Dobrze, że przytomnie zapytała mnie czy mam długie spodnie. Nie mam, a po co? (Mam zimowe, ale latem się w nich ugotuję). Kaśka zabrała dla mnie długie skarpety, co uratowało mi życie. No, życie może nie, ale nogi na pewno.

A więc jedziemy i plotkujemy. Kaśka biega z psem, więc pies też przyłącza się do rozmowy. Na starcie w Zimnych Dołach zaczynam się stresować. Niektórzy są wyposażeni w różne dziwne gadżety, o których istnieniu nawet nie miałam pojęcia. Na przykład kompas nakładany na kciuk (hę???). Albo mają przy sobie lupy. Staram się robić dobrą minę do złej gry. Pytam jednak na wszelki wypadek Kaśkę czy mogę chociaż zacząć razem z nią, żeby w ogóle zorientować się o co w tym wszystkim chodzi.


Odprawa. Zaraz dostaniemy mapy z punktami.

Za chwilę start. Wszyscy skupieni ;)

Przyczepiam numer startowy. Stresik jest.

Dostajemy mapy. Ruszamy we trójkę - Kaśka, jej kumpel Marcin i ja. No, we czwórkę znaczy się, bo jeszcze pies. Marcin i Kaśka są nieźle w te klocki. Od razu zaznaczają sobie kolejność zaliczania punktów, wszystko w biegu. Obczajają gdzie będzie przejście przez rzeczkę, którą przecinką dostać się na polanę. Na podstawie drzew domyślają się, gdzie jest obszar podmokły i  czy w związku z tym będzie można przejść. Od razu czytają przybliżoną odległość na mapie i potrafią ocenić ten dystans w terenie. Ja ledwie nadążam zastanowić się gdzie jestem.

Byłam pewna, że szybko odpadnę od nich ze względu na tempo. Ale okazuje się, że spokojnie nadążam, więc lecę razem z nimi. Odnajdujemy kolejne punkty oznaczone lampionami. I powoli zaczynam sama rozkminiać, gdzie powinniśmy biec dalej, gdzie powinny być punkty. Zastanawiam się nawet czy by się nie odłączyć, aby sama szukać punktów. Strach przed zgubieniem się jednak bierze górę i do końca pomykam z Kaśką, Marcinem i psem. Czas szybko zlatuje, bo głowa jest zajęta szukaniem punktów. Przedzieramy się przez chaszcze, pokrzywy i jeżyny (dzięki za te skarpety!!). Wreszcie odhaczamy ostatni, dwunasty punkt. Zostają nam jedynie 2 kilosy do bazy. Kaśka wypruwa jak z procy i ledwie nadążam. Wbiegamy na metę.

Nawet mi nie przyszło do głowy, że jesteśmy pierwszymi dziewczynami. A tu taka niespodzianka! Jestem na podium! Chwilę później przybiegają dwie dziewczyny, z którymi się kilka razy mijaliśmy.
Okazało się, że nasz wariant był chyba najlepszy - wyszło nam nieco ponad 21 km, podczas gdy niektórzy dygali 25-26 kilometrów. Cała akcja trwała niewiele ponad 3 godziny. Ale zleciało to szybciutko!
Ale następnym razem chciałabym sama wszystko znaleźć, to wynik będzie bardziej zasłużony.

Teraz można odpoczywać. Organizatorzy pomyśleli o wszystkim - pomarańcze, ciastka, spaghetti, ognicho z kiełbasami i piwko.
Najbardziej w imprezie podobało mi się to, że spotkałam masę znajomych, których nawet się tu nie spodziewałam. No i spróbowałam czegoś nowego. Było super. I dziękuję za to organizatorom!


Cóż za niespodzianka!

Nic nie widać, bo już zmrok, w każdym razie dostaję tu dyplom i nagrody (m.in. przewodnik rowerowy po Mazowszu)

czwartek, 9 października 2014

Najkrócej, najwyżej i z dzidzią na plecach

Bieg na 22. piętro wieżowca Skylight (nawet nie wiedziałam, że tak się nazywa ten budynek, chodzi o ten wysoki klocek przy Złotych Tarasach). 534 schody.
A to wszystko, by zebrać fundusze dla Leo - dzielnego chłopca, który niestrudzenie walczy z klątwą Ondyny. Tak się złożyło, że o Leo już słyszałam, bo to synek koleżanki mojej koleżanki. Myślę, że warto wesprzeć. W końcu każdemu może się urodzić chore dziecko.

fot. gdziebylec.pl


O biegu dowiedziałam się od Leszka dzień czy dwa przed imprezą. Ponieważ akurat miałam być w centrum Warszawy, pomyślałam - czemu nie? Zosia miała zostać z babcią. Ale potem logistyka samochodowo-dojazdowa okazała się skomplikowana i zdane byłyśmy z Zosią na siebie. Miałam już sobie odpuścić. Ale przyszło mi do głowy: mogę przecież pobiec z Zosią w chuście...

Zbiórka o 12:00. Spodziewałam się tłumu biegaczy, ale zebrana grupa zdawała się raczej reprezentować klientów siłowni, która znajduje się w wieżowcu, i która współorganizowała imprezę. Niektóre osoby miały baaardzo niebiegowe buty i zastanawiałam się, jak sobie poradzą.

Każdy dostał koszulkę i napój energetyczny. Trenerzy fitnessu prowadzili rozgrzewkę. W tym czasie Zosia zdążyła zasnąć w chuście.

fot. Kamila Kalinska.
Tak, wiem, że wyszłam to smutno, ale nie mam innego zdjęcia :)
Wreszcie start - bardzo nieoficjalny - w stylu: "no to ruszamy, ci co chcą szybciej niech ustawią się z z przodu". To mój pierwszy oficjalny bieg po schodach, poza tym Zosia śpi i nie chcę, żeby ktoś ją stuknął łokciem, więc ustawiam się z tyłu.

Ruszamy! Start tak nieoficjalny, że nie włączyłam stopera. O biegu nawet nie myślę, głównie żeby nie zbudzić Zosi. Ale staram się iść szybko, po dwa schodki. Szybko okazuje się, że ustawienie się z tyłu nie było najlepszym pomysłem, bo - mimo ok. 12 kilogramowego obciążenia - wyprzedzam ludzi, o ile jest przejście.

Wchodzenie po schodach jest męczące. Już to kilka razy przećwiczyłam na schodach przy Zamku Ujazdowskim. Teraz po kilkunastu piętrach zdążyłam się spocić i zasapać. Ale wciąż staram się szybciutko po dwa schodki, o ile ludzie (szczególnie w tych baaardzo niebiegowych butach) nie blokują przejścia.

Ani się obejrzałam, a tu już koniec. To najkrótszy bieg (taki nie do końca bieg) w mojej historii. Trwał zaledwie jakieś 4 lub 5 minut. 

Spociłam się, więc i Zosia jest mokra. Ale po chustowych doświadczeniach mam już przygotowane ciuchy na zmianę. Zosia dostaje w nagrodę konika. Nie takie złe to bieganie, co nie Zośka? :)







wtorek, 30 września 2014

Maraton Warszawski 2014

Od października rok temu przygotowywałam się do kwietniowego maratonu Orlen. Celem było złamanie 4 godzin. Przed biegiem bardzo się denerwowałam i chyba nie wierzyłam, że uda mi się utrzymać tempo 5:40 (niezbędne by złamać 4 godziny). I faktycznie nie udało się. Zeszłam z trasy jeszcze w pierwszej połowie.

Dlatego teraz, przed wrześniowym maratonem, postanowiłam pobiec wolniej. Tak, żeby ukończyć maraton. Gdybym zeszła i tym razem z trasy, chyba już całkiem zniechęciłabym się do miejskich maratonów.
Pech sprawił, że 3 tygodnie przed Maratonem Warszawskim miałam nawał roboty i kilka dni przed biegiem nie za bardzo pospałam. Przeczuwałam więc, że na maratonie nie zaszaleję.

Wiedziałam, że realne tempo, które jestem w stanie utrzymać to coś w okolicach 6 min/ kilometr.
Mój (luźny) plan zakładał powolny start - około 6,5 min/km, a potem przyspieszenie. A ogólnie to starałam się nie nastawiać zbytnio na konkretny czas. Na starcie ustawiłam się za zającem biegnącym na 4:20. Zaczęłam spokojnie i to była bardzo dobra strategia. Bo do 30. kilometra biegłam na luzie, czułam się dobrze.

W tym roku kibice spisali się na medal. Zarówno ci znajomi jak i ci nieznajomi. W ogóle to mam wrażenie, że z roku na rok jest więcej kibiców i coraz więcej przechodniów, którzy patrzą na biegaczy z podziwem czy nutą zazdrości, a coraz mniej z miną i spojrzeniem pod tytułem: " idźcie pobiegać w lesie zamiast całe miasto blokować!".

Jeszcze przed połową dystansu kibicowało mi kilkoro znajomych. Mniej więcej w połowie czekał na mnie najlepszy kibic - Kuba z Zosią i moją teściową. Szybki buziak od Zosi dodał mi sił ;)

Potem fajnie się biegło, bo po znanych mi terenach. Liczba kibiców od Świątyni Opatrzności i potem cały Ursynów była oszałamiająca!  Ursynów rządzi!

Cały czas starałam się nawadniać, bo mój organizm łatwo traci wodę. Na każdym punkcie piłam. A punkty były chyba co 2,5 kilometra. Poza tym na całej trasie wyciągnęłam w sumie trzy żele (jeden żel rozdawała na trasie firma Ale) i trzy kawałeczki banana. Pewnie trochę czasu na to straciłam. Ale czułam się nawodniona i odżywiona. Aha... Od mniej więcej drugiego kilometra chciało mi się sikać. I przy każdym toi toiu zastanawiałam się czy jeszcze wytrzymam. Ale ostatecznie dotrzymałam do mety. No i dobrze! Na każdym piciu traciłam może parę sekund. Ale na sikanie poszłoby co najmniej 2 minuty.

Tak jak wspomniałam, zmęczenie zaczęło się dawać we znaki po 30. kilometrze. Zrobiło się też jak dla mnie trochę za ciepło. Głowa jednak pracowała dobrze. No i wiedziałam, że gdzieś na Służewiu ma czekać moja siora, a na 33. Kilometrze- Krasus. I niespodzianka! Stali razem. Krasus swoim okrzykiem "zapie..laj!!" Nieco obudził moje już przytępione zmysły. Siora pobiegła ze mną kilkaset metrów i trochę sobie pogadałyśmy.



Na trasie było wiele zespołów muzycznych. Jak dla mnie super są zawsze bębny. Tym razem zespół na 35. kilometrze był moim faworytem, bo dał mi to czego właśnie potrzebowałam - prostych haseł, które sobie można powtarzać jak mantrę. Piosenkarz krzyczał: "jeszcze siedem, jeszcze siedem, 35 za tobą, a tylko siedem" itp. To było bardzo fajne.

W okolicach 36. kilometra zaczął się dla mnie kryzys i odrobinę zwolniłam. Głowa już też trochę odmawiała posłuszeństwa. Przez długi czas próbowałam odjąć 36 od 42 i uparcie wychodziło mi 7. Nie zgadzało mi się tylko to, że kilometr wcześniej śpiewali, że już tylko 7.

Grupa biegnąca na 4:10, koło której się plątałam przez większość trasy wyprzedziła mnie i już nie mogłam jej dogonić. Na szczęście znowu pojawił się Kuba, który przejechał obok mnie na rowerze do 39,5 kilometra. Gdyby nie Kuba pewnie zaczęłabym iść, a tak to głupio było. Ale gadać to już nie miałam siły. Mimo, że biegłam troszkę wolniej to na tym ostatnim odcinku wyprzedziłam wiele osób. Od 40 kilometra wstąpiła we mnie nowa energia, bo już wiedziałam, że meta tuż tuż i nieco przyspieszyłam. Wbiegnięcie na stadion było super przeżyciem, poczułam się jak na jakiejś olimpiadzie. Super. Wreszcie meta!

Wynik 4:11:53. Czyli niemal równo po 6 min/km. I życiówka! Nogi bolą trochę, ale nie jestem skrajnie zrypana. Jestem zadowolona, że przerwałam zły urok, który roztoczył się nad moimi maratonami. Znów mam ochotę na kolejne. Dotarło też do mnie, że w kwietniu nie dałabym rady złamać 4 godzin. Żeby urwać te 12 minut muszę jeszcze sporo popracować.

środa, 17 września 2014

Bieg po złotą mosznę


 W ostatnią sobotę odbyły się mikro-zawody aquathlonowe w towarzystwie znajomych. Nie byle gdzie! Bo w Mosznie w okolicach Brwinowa. Piękna nazwa. Więc organizatorzy zawody nazwali Mosznatlon. 
Zbiornik wodny w Mosznie
Wystartowało zaledwie 6 osób, ale jak to na takich mikro-zawodach – było przesympatycznie. Płynęliśmy około 400 metrów w dość chłodnych wodach Moszny. A potem był bieg na dystansie 4,5-5 km. Pływanie zajęło mi 10 minut i 50 sekund i wyskoczyłam na czwartej pozycji. Na biegu od razu spadłam na piątą pozycję (i piąta też ukończyłam) dobiegając do mety po 36 minutach i 23 sekundach niezwykle radosnego wysiłku.


fot. organizatorzy Mosznatlonu.

Byli kibice, były fotografie. A potem ognisko, kiełbaski, bułki itd. Medale jednak rozwaliły wszystkich. Medale w kształcie moszny! Ponieważ byłam jedyną dziewczyną – trafiła mi się złota moszna. Reszta medali była w kolorze … powiedzmy - mosznowym.

Genialne medale. Mój złoty. Mosznowy - pana JK.

Serio – takie małe imprezy są genialne. Chcę tak częściej. Tak więc ogromne podziękowania dla organizatorów.

niedziela, 31 sierpnia 2014

Rozpoznanie trasy Ultrałemkowyny


Pod koniec października zamierzam wziąć udział w biegu Ultrałemkowyna na dystansie 70 km (są też trasy 29 km i 150 km). Trasa tego mojego dystansu wiedzie od Chyrowej (w okolicach Dukli)  czerwonym szlakiem do Komańczy (czyli tam, gdzie zaczyna się bieg Rzeźnika). Jest to część Głównego Szlaku Beskidzkiego (wiele osób przechodzi całość tego malowniczego szlaku liczącego około 500km).


Cerkiew w Chyrowej - w jej okolicach będzie start

W ramach rekonesansu oraz treningu postanowiłam przebiec częściowo trasę październikowego biegu.
Przebiegłam jednego dnia z Rymanowa Zdrój do Komańczy (około 40 km), a dwa dni później z Chyrowej na Cergową (około 15 km). Mam zatem większą część trasy rozpoznaną, a także kilka wniosków na październik.  Zapraszam do lektury w szczególności uczestników Ultrałemkowyny.
Chociaż najpierw biegłam z Rymanowa Zdrój do Komańczy, a dwa dni później z Chyrowej na Cergową - opiszę to na odwrót, za to w takim porządku jak będziemy biegli na zawodach. No to lecimy z opisem:

Z CHYROWEJ NA CERGOWĄ
Ten odcinek  ma około 14 km i przemierzyłam go w 2 godz. 40 min.
Odcinek ten biegłam w mocnym deszczu (dlatego też z tego odcinka mam mało zdjęć) . Momentalnie przemokłam, a ponieważ na odsłoniętych terenach  wiał silny wiatr i dodatkowo na wzniesieniach robiło się zimniej - przemarzłam jak rzadko kiedy. Jednak z tego biegu mam najwięcej wniosków na październik.

Start! Trasa rozpoczyna się wąskim asfaltem w okolicach cerkwi, a następnie prowadzi pod górę wąską drogą mijając gospodarstwa domowe. Dobiega się do drogi asfaltowej, którą biegnie się chwileczkę, a potem wbiega się w las. Tu według mnie jest najgorszy odcinek jeśli chodzi o szlak, który jest dość słabo oznaczony. Wiele razy musiałam się cofać i szukać właściwej ścieżki. W dodatku było tu straszne straszne straszne błoto. Jeśli w październiku solidnie popada przed biegiem - będzie tu masakra!

Las deszczowy ;)




Przed pustelnią św. Jana szlak staje się o wiele wyraźniejszy i jest sporo zbiegów. Często nie da się jednak rozpędzić ze względu na błoto.
Pustelnia św. Jana
Dobiega się do Pustelni, a dalej, już głównie w dół leci się do asfaltówki (na zbiegach znów mnóstwo błota!). Trzeba tu uważać na samochody. Przechodzi się na drugą stronę do Nowej Wsi. Łatwo jest tu przeoczyć skręt ze wsi na ścieżkę, wiec trzeba być czujnym. Zaczyna się podejście na Cergową. Najpierw idzie się stromą ścieżką przy polach. Błoto trafiło mi się koszmarne i ćwiczę głównie zmysł równowagi. Podejście na Cergową w pierwszym odcinku jest strome, potem nieco się wypłaszcza (momentami jest nawet w dół) i na samym końcu znów nieco stromiej. Ale podchodziłam nieco ponad pół godziny, więc nie jest to jakiś dramat.
Cergowa
Mimo to, mamy przed sobą jeszcze szmat drogi, więc radziłabym tutaj oszczędzać siły. Na szczycie jest charakterystyczny krzyż. W lewo odbija żółta ścieżka, a w prawo czerwony szlak.
Niby to są niskie góry, ale jednak na Cergowej wiało mocno i było zimno. Mnie tutaj nieźle wytelepało i całe szczęście, że planowo zbiegłam już do Dukli.

Z CERGOWEJ DO RYMANOWA
(Tego odcinka nie bieg
łam - piszę tylko ogólnikowo na podstawie mapy; odcinek ten ma około 13 km)

Z Cergowej jest zbieg przez las aż do asfaltu we wsi Lipki, który prowadzi do Lubatowej. W Lubatowej skręcamy w lewo i po jakimś kilometrze skręcamy w prawo i wybiegamy z Lubatowej. Po dość krótkim odcinku przez pola, znów znajdujemy się na asfalcie, który prowadzi do Iwonicza Zdrój. Tutaj jest pierwszy (dla trasy na 70 km) punkt odżywczy. Przez Iwonicz biegniemy główną drogą potem skręcamy w prawo by odbić w las. Między Iwoniczem a Rymanowem będzie trochę podbiegów, a przed samym Rymanowem – dość stromy zbieg.

Z RYMANOWA DO PUŁAW GÓRNYCH
Ten odcinek ma około 11 km i przemierzyłam go w  1 godz. 45 min.
W Rymanowie biegnie się asfaltem, który przechodzi w ścieżkę dla kuracjuszy, a potem wąską ścieżkę przez las, głównie pod górę. 
ścieżka asfaltowa przechodzi w taką ścieżkę, a potem jest wąska ścieżka przez las
Wkrótce dobiega się do charakterystycznych drewnianych rzeźb, a potem biegnie się przez rozległą polanę pod górę. Następnie wybiegamy w las.

Drewniane rzeźby

Rozległa polana (tu biegnie się pod górę)

Z rozległej polany wbiegamy w las. Może być błoto
Tu znów może być niezłe blotko. Trzeba też uważać by nie zgubić szlaku. Są momenty, gdy ścieżka jest bardzo wąska i zarośnięta. Dobiegamy do bazy namiotowej w Wisłoczku. Przy wiacie (to co widać na zdjęciu) skręca się w prawo i przekracza się mostkiem rzekę. 

Wisłoczek. 
Zaraz wybiegamy na asfalt (skręcamy w lewo). Teraz zaczyna się dość długi odcinek asfaltem. Szczególnie pierwszy odcinek jest bardzo przyjemny, bo łagodnie w dół. 
Za bazą namiotową jest droga asfaltowa. Skręcamy tu w lewo.
Szybcy biegacze pewnie nadrobią tu sporo czasu, a ci wolniejsi (jak ja) – odpoczną. Przy pierwszym rozwidleniu skręcamy w prawo i teraz jest już trochę bardziej pod górę. 

Na pierwszym rozwidleniu skręcamy w prawo
Wciąż asfaltem obiegamy do Puław Dolnych i tutaj, przy placu zabaw, skręcamy w lewo. 

Dobiegamy do Puław Dolnych
Na rozwidleniu skręcamy w lewo (w okolicach placu zabaw)
Odcinek od Puław Dolnych do Puław Górnych jest pod górę. Ale za to w Puławach Górnych jest punkt  odżywczy, gdzie organizator zapewnia jedzenie, picie, możliwość zagrzania się, łóżka (to raczej dla dłuższej trasy). Jest dobra wiadomość: jesteśmy już sporo za połową!  Za nami ok. 39 km, a przed nami: ok. 29 km. Według mnie to dobry moment, by nieco odetchnąć, zjeść coś większego, może nawet się porozciągać. Jesteśmy za połową, ale często to ta druga połowa (nawet jeśli jest to „mniejsza połowa”) okazuje się trudniejsza.

Z PUŁAW GORNYCH NA TOKARNIĘ
Ten odcinek ma około 14 km i przemierzyłam go w  2 godz. 05 min.
Pod względem widoków to jest według mnie najładniejszy odcinek tego biegu. W Puławach Górnych odbijamy w prawo na pola. Szlak czerwony łączy się tu z zielonym. Najpierw biegniemy wąskim asfaltem, a potem żwirową drogą, potem biegniemy drogą bardziej w prawo (tak jak na zdjęciu) i droga ta przechodzi w polną drogę.

Z asfaltu wiodącego przez Puławy skręcamy w prawo przy takich tabliczkach.

Gdy asfalt odbija w prawo, my wbiegamy w żwirową drogę (na wprost)

Po chwili znów jest rozwidlenie. Mnie tutaj oznaczenie zmyliło i pobiegłam prosto. Ale trzeba biec bardziej w prawo, w górę

Wkrótce wybiegamy na drogę przez pola

Bardzo fajna droga wiedzie przez pola, potem wbiegamy w las widoczny na horyzoncie
Przebiegamy prZez pola. Trzeba uważać by skręcić w mało widoczną ścieżkę. Wbiegamy do lasu. Po niezbyt męczącym podbiegu znajdziemy się na grani. 

Tu trzeba skręcić w niezbyt widoczną ścieżkę
Podbieg przez las

Szczyt Skibce

Bardzo ładna ścieżka przez bukowy las

Dla mnie kilkukilometrowy odcinek szlaku przez bukowy las był fantastyczny. Biegło mi się tu fajnie pewnie nie tylko ze względu na widoki, ale też niewielkie wzniesienia i niezbyt wymagające zbiegi. Zanim ścieżka zdąży się znudzić natrafiamy na betonowe płyty. Obok, po prawej stronie jest niewielka kapliczka. My skręcamy w lewo, w całkiem wygodną utwardzoną drogę. Na pierwszym rozwidleniu skręcamy w prawo. Jest tam znak na Tokarnię. 

Zbiegamy kilkoma betonowymi płytami. Po prawej stronie będzie ta kapliczka. Wtedy skręcamy w lewo.

Biegniemy wygodną żwirową drogą pośród krzaków i kęp drzew

Docieramy do rozwidlenia - skręcamy tu w prawo (zaraz obok będzie tabliczka z napisem "Tokarnia 25 min")

Biegniemy pod górę przez łąkę. W oddali widać już Tokarnię

Tokarnia to charakterystyczne wzniesienie z wysoką wieżą, gdzie docieramy polną drogą. Na szczycie warto stracić choćby kilka sekund, by odwrócić się do tyłu i zobaczyć roztaczające się widoki.

Szczyt Tokarni

Widoki z  Tokarni



Z TOKARNI DO KOMAŃCZY
Ten odcinek ma około 16 km i przemierzyłam go w  2 godz. 10 min.
Jeżeli odpowiednio zaoszczędziliśmy siły na poprzednich etapach – teraz można powoli przyspieszać. Z Tokarni lecimy dalej czy zbiegamy. Najpierw przez pola, potem wśród kęp drzew, potem znów przez pole. To jest jeden z dłuższych zbiegów. Zbiegamy do drogi, gdzie strzałka wyraźnie wskaże, że trzeba biec w lewo. (Tu chyba ma być trzeci punkt odżywczy.) 
Zbieg z Tokarni (momentami dość stromo)
Koniec zbiegu. Docieramy do drogi. Podejrzewam, że tu będzie trzeci punkt odżywczy
Po chwili natrafimy na strumień. Wcześniej też mijałam strumienie, ale tutaj nabieram wodę i nieco się ochlapuję (na biegu to nie będzie koniecznie, bo w tych okolicach będzie punkt odżywczy). Znów biegniemy przez pola, tym razem niestety w górę. Po jakimś czasie dobiegamy do lasu (na skraju lasu taki krzyż). Kilka kilometrów biegniemy lasem. Może tutaj być niezłe błoto.
Gdy strumyk płynie z wolna... można się orzeźwić

Niestety znów pod górę, przez pola

Gdy miniemy pola, wbiegamy do lasu. Po lewej stronie zobaczymy taki krzyż

Całkiem przyjemny odcinek przez piękny las

Gdyby nie to błoto...
Wreszcie docieramy do ogromnej polany. Jeśli będzie mgła lub nikogo nie będzie przed nami – możemy mieć problemy z nawigacją, bo nie ma zbyt wielu drzew, gdzie można by wymalować znaki szlaku. Mnie przydał się tu kompas. Mniej więcej na środku polany jest szczyt o wysokości 666 m n.p.m. ;) Mnie ta polana dość zmęczyła, ale pewnie dlatego, że to była końcówka.

Najpierw biegniemy obok odgrodzonych pastwisk

Polana jest bardzo ładna. Mnie jednak zmęczyła...

Szczyt 666 m n.p.m. Tu odbijamy nieco w lewo

Łąki ciągną się i ciągną...

Wreszcie wbiegamy w las. Momentami jest rzadki, przechodzący w kępy krzaków

Wbiegamy do lasu. Jesteśmy już naprawdę blisko końca! Szlak czerwony przecina ścieżkę dydaktyczną. Na sam koniec jest ostry zbieg w dół. I dobiegamy do asfaltu. Nie wiem gdzie planowana jest meta. Jeśli w centrum Komańczy to czeka nas jeszcze zbieg asfaltem i potem kilkaset metrów w prawo też asfaltem. Na mnie przy zakończeniu ścieżki czekała moja ekipa, więc i ja zakończyłam swój bieg.

Jeśli zobaczymy tablice ścieżki edukacyjnej, to znaczy, że za chwileczkę będzie meta.

Czy może być milszy napis na koniec biegu?

Ścieżka przez las prowadzi w dół, ostatni kawałek jest bardzo stromy

Tego dnia przebiegłam około 40 km - z Rymanowa do Komańczy. Ufff

I cudowne spotkanie na dole :)

Jeśli meta będzie w samej Komańczy to jeszcze tylko kawałek asfaltem


Moje wnioski przed Ultrałemkowyną:
- Trasa jest bardzo ładna i warto się wybrać na październikowy bieg, w szczególności, że to pierwsza edycja.
- Trzeba uważać na znaki szlaku. Najlepiej wybrać się na zwiady, albo chociaż przestudiować wcześniej mapę. Momentami szlak nie jest ewidentny.
- Jeśli wcześniej popada deszcz, błoto może być jednym z głównych wrogów i opóźni wszystkim czasy
- Beskid Niski jest niski. Ale jednak są to góry. W szczególności, że bieg odbędzie się pod koniec października. Może nam się trafić upał, ale równie dobrze pogoda może być paskudna. Może być wiatr, lodowaty deszcz, a nawet śnieg. Kto biegnie – niech weźmie ze sobą ciepłe ciuchy. Łącznie z czapkami, rękawiczkami itd.
- Sprawdźcie wodoodporność swoich plecaków. Wydawało mi się, że mój plecak jest wodoszczelny… W konsekwencji przeniosłam przez góry bluzę nasiąkniętą wodą…
- Nawet jeśli nie będzie zimno, moim zdaniem dobrym pomysłem jest zabranie długich spodni – często biegnie się zarośniętą ścieżką – przez jeżyny, pokrzywy i inne chaszcze.
- Nie sugerujcie się zbytnio turystycznymi oznaczeniami ile czasu zajmuje dojście do danego miejsca. Na początku wyliczyłam sobie, że biegnę 3 razy szybciej niż napisane na tabliczce, ale potem to się już nie sprawdzało.
- Trasa jest mniej wymagająca pod względem ukształtowania terenu niż np. Rzeźnik. Jednak ze względu na pogodę, błoto i chaszcze bieg wcale nie musi być taki łatwy. Wolniejsi biegacze (tacy jak ja) muszą sobie odpowiednio rozplanować siły, żeby pomieścić się w limitach czasowych.
- Wniosek wyciągnięty z Biegu Rzeźnika: każdy krok do przodu to krok bliżej mety. Nawet jeśli jesteśmy zmęczeni – lepiej iść, niż siedzieć i odpoczywać. Szczególnie, jeśli będzie chłodno – odpoczynki mogą wychładzać i spowodować więcej utraty energii. Na punktach odżywczych również nie warto tracić czasu na plotki i zbędne siedzenie.


Wszystkim uczestnikom Ultrałemkowyny życzę powodzenia. Mam nadzieję, że komuś się przyda ten opis. Do zobaczenia w Beskidzie Niskim.