piątek, 5 sierpnia 2016

Relacja z biegu KBL 110 km cz.2

Pierwsza część relacji tu.


Nie myśl o całym dystansie, a jedynie o najbliższym punkcie. O najbliższym kilometrze. O tym jednym kroku. Nie planuj. Stań się dzikim zwierzęciem. Po prostu idź.
Tego nauczyłam się przez lata wędrówek po górach, w zimnych terenach,  jadąc przez Tybet na rowerze. Strach pochłania najwięcej energii.


Osłabiona i odwodniona skupiam się na dojściu do Przełęczy Wilczej na 61. kilometrze. Tuż przed punktem spotykam Agnieszkę, co dodaje mi nieco otuchy.
Na punkcie po raz pierwszy siadam. Jestem zmęczona. Ale czuję, że pozbyłam się wszystkiego co podrażniało żołądek. Wylewam swój izotonik, wywalam żele. Nie tknę już tego. Piję czystą wodę. Potem trochę coli. Wreszcie zjadam bułkę. Potem drugą i trzecią. Czuję jak wracają siły.  Na punkcie siedzę może 15 minut. I ruszam. Wiem, że siedzenie w niczym nie pomoże.
Kolejne kilkanaście kilometrów mija całkiem raźnie. Znów truchtam. Kolejny punkt to miasto Bardo. Bardo, bardo. Spędziłam trochę czasu w Tybecie. Bardo wcale nie kojarzy mi się z miastem na Dolnym Śląsku, a stanem między śmiercią a narodzinami. Czy to jakiś znak? Eee, szkoda energii na myślenie…

A więc dotrzeć do Bardo. W Bardo dzieciaki pościągały taśmy oznaczające trasę, więc nieco kluczę zanim docieram do przepaku. To nic, nie ma co się złościć. Przed samym punktem mijam biegacza, który ostatnio, ponad 20 kilometrów temu, widział mnie rzygającą  i słaniającą się ze zmęczenia. A teraz mam jakieś nawet tempo. Widzę jego zdziwioną minę. I dopiero teraz dociera do mnie, że było naprawdę nie najlepiej ze mną. Na punkcie spotykam Agnieszkę, ale potem ucieka, żeby wykonać wspaniały finisz i na ostatnich 40 kilometrach wyprzedza mnie o 1,5 godziny! (Brawo Aga).

A więc mam za sobą ponad 70 kilometrów, ostre przejścia z żołądkiem. Ale czuję się dobrze. Wiem już, że wolniej lub szybciej – dotrę na metę. Wiem to. A więc może jednak jakieś odrodzenie. Bardo.

Mój małżonek Kuba mówi, że w życiu ludzie się o siebie „zahaczają”. Mają jakieś potrzeby, kogoś potrzebują i jak spotkają na drodze kogoś, kto odpowie na te ich potrzeby to przez jakiś czas idą razem. Na biegu jest tak samo. Są tacy, co od początku nie chcą być sami. Przyłączają się do kogoś, gadają. Przyznam szczerze, że nie przepadam za rozmowami na biegach. Raz, że to męczy, dwa – rozprasza.
Ale gdy przysypiałam na około 50 kilometrze przyłączyłam się do jakiego chłopaka. Rozmawialiśmy o dzieciach  i jakichś pierdołach. Opowiadał, że jak był na początku studiów, urodził mu się syn. Musiał połączyć naukę, pracę i wychowywanie dziecka. I że teraz to on już wszystko wytrzyma, nawet bieg na 100 km. Gadamy zupełnie jakbyśmy usiedli przy piwie. Zwykle nie lubię gadać, ale akurat wtedy rozmowa pomogła mi nie zasnąć. Może i jemu też? A może chciał po prostu pomóc? Potem on został w tyle. Zahaczyliśmy się.

Pod koniec długi odcinek maszerowałam z innym gościem. W zasadzie to kilka kilometrów szłam jakieś 200 metrów za nim. Potem szliśmy lub truchtaliśmy razem, ale prawie się nie odzywaliśmy do siebie, bo na to nie było już siły, ale jakoś raźniej było. To też było zahaczenie.

W okolicach 85-95 kilometra trasa dłużyła mi się niemiłosiernie. Niby „końcóweczka”. Ale jednak 20 km przez góry to ciągle 20 km przez góry. Jest środek dnia, ciepło. Idę, truchtam, idę, truchtam. W górę i w dół, w górę i w dół.
Na ostatnim odcinku (12 kilometrów) nasza trasa połączyła się z trasą biegu na 68 km, maratonu i półmaratonu. Widząc ludzi w pełni sił, biegnących, ich energia jakoś i mnie się udzieliła. Poza tym miałam już tego biegu dość. Wiedziałam, że im szybciej dotrę na metę, tym szybciej odpocznę. Zadzwoniłam do taty, żeby byli z dziewczynami na mecie. Na koniec zaliczyłam nawet sprint. No dobra, może nie sprint, ale szybki bieg.



I jestem. Koniec! Meta.



Pokonanie 110 kilometrów zajęło prawie 22 godziny. Tempo słabiusie. Na mecie byłam na 168. miejscu. Ponad 9,5 godziny za zwycięzcą i 7 godzin po pierwszej kobiecie.  Za mną dobiegło już tylko 16 osób. Plus 19 osób, które nie dotarły na metę.
Ale cieszę się, że nie dołączyłam do tej dziewiętnastki. I jednak pokonanie 100 km, choćby powoli, to jednak pokonanie 100 km.

Złoszczę się na siebie za ten izotonik. Niby wiem, że trzeba mieć wszystko przetestowane. A jednak po prostu olałam przygotowanie. (O tym jak się odwodniłam może świadczyć choćby fakt, że podczas tych 22 godzin tylko raz się wysikałam i to na początku biegu. A potem przez całą noc i dzień, do wieczora – zupełnie nic). Ale nie będę jęczeć, że gdyby nie to, to na pewno byłam pierwsza na mecie (haha). Dostałam po nosie i już.

Jak jechałam na start autokarem, jeden z „mięśniaków” powiedział: jak nie będzie cierpienia to nie będzie co wspominać”.


Zaraz za metą - karmienie :)
PS. Nie myślcie sobie, że jak dotarłam do mety to mogłam sobie poodpoczywać. O nie! Najpierw trzeba było nakarmić, wykąpać i położyć spać dziewczyny...
PS2. Mój stan po biegu był o wiele lepszy niż po Rzeźniku (wtedy było o wiele większe tempo, ale i zakwasy spore. A teraz – trochę pęcherzy, ale ogólnie dobrze.

czwartek, 4 sierpnia 2016

Relacja z biegu KBL 110 km cz.1


Bieg KBL (od Kudowa-Bardo-Lądek Zdrój) odbył się w  ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich.

Dlaczego wzięłam w nim udział?

Trochę dlatego, że marzy mi się  Bieg Granią Tatr, a potrzebne były mi punkty, i na tym właśnie biegu mogłam je dość łatwo zdobyć. Poza tym kręciło mnie pokonanie ponad 100 kilometrów.

Czy byłam przygotowana?
Totalnie nie. Najdłuższym dystansem pokonanym po urodzeniu Marysi (niecałe 11 miesięcy temu) był półmaraton. Biegi powyżej 10 km pewnie mogłabym zliczyć na palcach dwóch dłoni. Większość biegów w tym roku pokonałam z wózkiem typu gondolka. Nie miałam żadnego planu treningowego. Nawet na blogu nie wspominałam, że mam plan wziąć udział w KBL, bo było mi trochę głupio.

Jak to było?
Do Lądka przyjechałam 5 dni przed biegiem, razem z córkami i z rodzicami, którzy mieli zająć się dziewczynami podczas mojej nieobecności. Na wyjazd pakowałam się w pośpiechu, bo wcześniej byłam z dziewczynami na innym wyjeździe. W dodatku pakowanie się odbywało się w nocy, gdy dzieciaki spały (małżonek akurat szedł Główny Szlak Beskidzki). W związku z tym nie zorganizowałam sobie swojego izotoniku. Nie mogłam również znaleźć czołówki. Już w Lądku kupiłam nieznany mi izotonik (mojego nie było). A czołówkę pożyczyłam od znajomych.

Na starcie
Wystartowaliśmy o godz. 20:00. Ale wcześniej, o 17:00 był wyjazd z Lądka do Kudowy. Przed samym wyjściem (jak zwykle) przede wszystkim chciałam dopilnować czy rodzice wiedzą gdzie są pieluchy, gdzie ulubiona książeczka Zosi i tego typu matczyne zmartwienia. Na szczęście wszystkie swoje rzeczy wzięłam i ruszyłam do autokarów.
I już tam – pierwszy stres: umięśnieni kolesie z mega wypasionym sprzętem, w koszulkach z mega startów na ileśtam (bardzo dużo) kilometrów. A ja - w spodenkach z decathlonu, butach na asfalt i w koszulce (tylko!) z maratonu. W dodatku mama dała mi na drogę bułki w siatce z Biedronki. No i tak szwendałam się z reklamówką z Biedry łypiąc na zwartych i gotowych mięśniaków.
Czy dam radę? Tego nie byłam pewna. Niby dwa lata temu przebiegłam Rzeźnika (ok80 km) i Łemkowynę (ok. 70 km). No ale to było dziecko temu.
Na szczęście spotkałam Agnieszkę, dzięki temu jakoś przestałam się stresować. Starałam się tylko jeszcze przed startem jak najbardziej nawodnić i popijałam izotonik.

Łatwy początek
Zaczęło się łatwo, mimo, że sporo pod górę. Musiałam się hamować, żeby zanadto nie pędzić . Podejście do schroniska Pasterka, a zaraz potem na Szczeliniec poszło mi bardzo lekko i zaczęłam pierwsze punkty kontrolne z dużym zapasem czasu. Napawałam się widokiem wielkiego, żółtego księżyca. Bieg przez Góry Stołowe był świetną zabawą pomiędzy skałami. Na tych pierwszych punktach nie byłam głodna i (poza swoimi żelami) zjadłam tylko kilka kawałków arbuzów i napiłam się trochę coli. 

Coraz gorzej…
I po tych łatwych mniej więcej 20 kilometrach wszystko zaczęło się kaszanić. Zaczął mnie boleć żołądek. Czułam jak izotonik i żele stworzyły wybuchową mieszankę. Tempo spadło. Ale jakoś starałam się maszerować.
Od dawna było już ciemno. Pożyczona czołówka nie dawała się zbyt dobrze dopasować do mojej głowy i latała w gorę i w dół. Ostry ból żołądka plus majtająca się latarka spowodowały piękne glebnięcie się. „No ładnie się przygotowałaś, mamuśka” – pomyślałam. Każdy szczegół jest ważny i każde niedociągnięcie może być katastrofalne w skutkach. Na szczęście upadek nie był groźny. Zryłam sobie tylko skórę na jednym kolanie.
Czołówka i upadek to było jednak preludium kryzysu…

Kryzys jakiego nie miałam…
Środek nocy. Dotarłam do punktu w Ścinawce. Ostatnie 20 km przebiegłam bez jedzenia. Prawie bez picia. Zobaczywszy jednak jedzenie naszły mnie jeszcze większe mdłości. I w końcu znów nic nie zjadłam. W dodatku na punkcie były banany pokrojone na małe kawałki i arbuzy i nie bardzo dało się cokolwiek zabrać na później. Wypiłam trzy kubki herbaty z nadzieją, że kłopoty żołądkowe jakoś miną. Nie chcąc tracić czasu, ruszyłam dalej.

Ale szło mi wolno i coraz bardziej czułam ucisk w górnej części brzucha. Starałam się jakoś przeć do przodu i nie zwymiotować. Bałam się odwodnienia.

Ale przy stromym zbiegu to, co miałam w żołądku zostało totalnie zszejkowane i zaczęłam najnormalniej w świecie rzygać na lewo i prawo. Trwało to ładnych kilka kilometrów – trochę biegłam, trochę rzygałam.

Zrobiło się już jasno, dzięki czemu nieco łatwiej się było poruszać. Już tylko szłam. Na bieg nie było siły. W dodatku raz na jakiś czas stawałam i sapałam. Oczy zaczęły mi się kleić i musiałam klepać się po policzkach, żeby nie zasnąć. „Czyżby aż tak senność mnie zmogła?” – zastanawiałam się. Nie. Raczej to odwodnienie i wycieńczenie. Nie piłam nic poza 3 kubkami herbaty i kilkoma łykami wody przez jakieś 6 czy 7 godzin...

piątek, 27 maja 2016

Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie...

...Jako smakujesz, aż się zepsujesz.


Zosia, nasza starsza córka, ma trzy lata. Biega, skacze, czasem się przewraca. Ostatnio ma więcej siniaków na nogach. Więcej się przewraca czy coś jest nie tak? Poza siniakami wszystko jest w jak najlepszym porządku. 

Na wszelki wypadek zapisujemy się do lekarza. Idziemy. Morfologia. 

Są wyniki. Dzwonią z przychodni, żeby lecieć do szpitala. Jest bezpośrednie zagrożenie życia.

Zosia ma 4 tysiące trombocytów (płytek krwi). Powinno być ich co najmniej 150 tysięcy. Przy takim poziomie może dojść do samoistnego krwotoku. 

Jedziemy. Szpital. Kroplówka na podniesienie płytek.



Nowy szpital przy ul. Banacha jest czyściutki. Mamy pokój dla siebie. Jest prysznic, łóżko dla rodzica. Z Zosia zostaje na noc Kuba. A ja w nocy jadę z Marysia do domu. W ciągu dnia 
Lekarze są mili, wszystko tłumaczą. Mają podejście do dzieci. Wenflon? Jaki wenflon? To taki motylek, który musi dużo pić. 

Tłumaczymy Zosi, że to będzie taka fajna, wakacyjna przygoda. Znosi wszystko dzielnie. Tym bardziej, że co chwila ktoś ją odwiedza.

Zosi wyniki krwi mogą świadczyć o groźnych chorobach. Staramy się nie zaglądać za bardzo do internetu, czytanie o tym wszystkim bardzo nas stresuje. Na noce wracam z Marysią do domu. Gdy zasypia, sprzątam do późnej nocy. Lepiej nie myśleć zbyt wiele.

Na szczęście dokładniejsze badania wykluczają to, czego się obawiamy. Najprawdopodobniej spadek płytek związany był z infekcją. Po kilku dniach możemy jechać do domu. Mamy nadzieję, że to była jednorazowa "akcja". Zosia miło wspomina swoją "wakacyjną przygodę" czyli szpital.


Nie wiem czy może być coś gorszego niż choroba dziecka. Te kilka dni dały mi do myślenia. Nie ważne czy jesteś mocnym biegaczem, czy zdrowiutkim trzylatkiem - nigdy nie wiadomo jakie licho czyha za rogiem. 

Dlatego, drogie ludziska, nie przejmujmy się pierdołami, dbajmy o bliskich, nie traktujmy planów zbyt poważnie i badajmy się raz na jakiś czas.

Rysunek dziecka w Szpitalu Pediatrycznym UW


wtorek, 10 maja 2016

Relaktacja - powrót do karmienia jest możliwy

Tekst nie jest o sporcie, ale o macierzyństwie też tu czasem coś piszę. A ponieważ nie znalazłam zbyt wiele informacji na temat relaktacji, postanowiłam opowiedzieć swoją historię.

Ale najpierw - mały wstęp:
MATKI KARMIĄCE - DRWIĄCE!
Nie mogę wyjść ze zdziwienia gdy czasami przeglądam fora internetowe dla matek, w tym matek karmiących. Matek z małymi dziećmi, które zdawałoby się, powinny być czułe i delikatne. Tymczasem poziom nietolerancji jest nieraz ogromny. Kłótnie bardzo często dotyczą karmienia dzieci.
Matki, które z jakichś przyczyn karmią od porodu lub od wczesnych tygodni mlekiem modyfikowanym, krytykowane są przez te karmiące piersią. Że złe matki, że to sztuczne mleko to złe, wręcz trucizna. Te karmiące piersią, zwłaszcza karmiące wiele miesięcy czy lat, są wyśmiewane, że niepotrzebnie się uwiązują i wychowują nieporadne dzieci.

Kiedyś natrafiłam na jakimś forum na zapytanie młodej matki: „jak odstawić 6-miesięczne niemowlę od piersi?”.  O jejuśku jaki jad się zaczął sączyć! „Jak można rezygnować tak wcześnie z karmienia?”, „co z Ciebie za matka!” i takie tam. Najlepsze jest to, że te komentarze pojawiały się jeszcze przez dwa lata, a dziecko, którym była mowa, pewnie już dawno wcinało surówki, naleśniki czy inne schabowe.
Daleka jestem od krytykowania którejkolwiek ze stron. O matuśku, po prostu, różne są matki, różne sytuacje życiowe i tyle. Tak jak już wspomniałam, piszę, bo może ta historia pozwoli komuś zdecydować się na kontynuowanie karmienia po przerwie.

No to teraz:
CZY MOŻNA PRZERWAĆ KARMIENIE? JAK TO U MNIE BYŁO...

Wielokrotnie słyszałam historie o matkach, które kończyły karmić piersią ze względu na wyjazd, przyjmowanie leków, pobyt w szpitalu itd. Zastanawiałam się czy po przerwie da się wrócić do karmienia.



Przez pierwsze ok. 5,5 miesiąca karmiłam Marysię tylko piersią. Potem zaczęłam dodawać przeciery warzywne, owocowe i kaszki. Mała nie używała nigdy smoczka ani nie piła z butelki ze smoczkiem - nie lubiła tego. Od razu nauczyła się pić z kubka "niekapka" i jeść łyżeczką.
Gdy miała 7 miesięcy wyjechałam na Spitsbergen.  Ostatni raz nakarmiłam ją kilka dni przed wyjazdem.
Nie karmiłam jej ponad 3 tygodnie, a w czasie wyjazdu nie miałam możliwości odciągania mleka (laktator rozpadłby się na mrozie :) ).

 Po powrocie nie miałam w ogóle mleka. Instynkt podpowiadał mi jednak, że Marysia jest jeszcze za mała na całkowite zaprzestanie karmienia. Zarówno ze względu na sam pokarm jak i na bliskość ze mną.
Z początku mała nie była zainteresowana ssaniem. Ale delikatnie próbowałam ją do tego zachęcać. Po trzech dniach jakby przypomniała sobie o piersiach i chociaż praktycznie nic nie leciało zaczęła ssać. W ten sposób po kolejnych dwóch dniach znów miałam mleko.

Nie jestem lekarzem. Ale na "babski rozum" można powiedzieć, że im krótsza przerwa i im więcej w czasie przerwy się odciągało mleka - tym łatwiej wrócić do karmienia.
Prawdopodobnie też, im mniejsze dziecko, tym ma silniejszy instynkt ssania. Raczej nie wrócimy do karmienia pięciolatka, bo będzie wolał nowego tableta niż biust mamusi. Jednak przy małym dziecku, jak widać na moim przykładzie - DA SIĘ.

Powodzenia!
Trochę (ale bardzo ogólnie) można przeczytać tu:
sosrodzice.pl
mjakmama24.pl

Ekiden - gdy najważniejsza jest drużyna

Ekiden  - czyli wspólne, sztafetowe przebiegnięcie maratonu. A jak pobiec w drużynie to najfajniej w biegające matki!
I tak pobiegłyśmy: Emilia, Ewa, Ania, Ania, Agnieszka i ja. Sześć matek. Łącznie mamy prawie 13 dzieci. Prawie, bo Agnieszka ma jedno w drodze. I zdecydowanie była bohaterką dnia! Przebiegła 5 kilometrów w 28 minut, wyprzedzając osoby zdecydowanie nie ciężarne. Każda z nas pobiegła na miarę swoich możliwości i w sumie wykręciłyśmy 3:50, czyli całkiem niezły czas.

 Ale nie czas był tu najważniejszy. Tylko dopingowanie sobie nawzajem, duch drużyny.
Ducha wspólnoty okazała też Aneta, która nie mogła z nami pobiec, ale wyszydełkowała dla nas kolorowe opaski na głowę.

I co najważniejsze, nie pobiegłyśmy tylko dla siebie. Wsparłyśmy Komitet Ochrony Praw Dziecka.

Męczyłam, męczyłam, w końcu zmęczyłam moją dychę. fot. Ania Sz.
Agnieszka daje czadu!!!  fot. Emilia P.
Każdy dał od siebie kawałek :)  fot. Ania Sz.
Matkowy Tim w komplecie. Mamy łącznie prawie 13 dzieci :) fot. Ewa S. 
Ech, mamuśki, mamuśki fot. Ewa S.
Wsparłyśmy Komitet Ochrony Praw Dziecka. 

poniedziałek, 9 maja 2016

Wyjazd na Spitsbergen POLAR TEAM - relacja cz. 5 (podsumowanie)

Ola Hołda-Michalska i ja (czyli Asia Mostowska) przeszłyśmy w tzw. stylu klasycznym, czyli na nartach, z pulką, w ciągu 12 wspaniałych dni około 280 km. Wszystkie 11 nocy spędziłyśmy pod namiotem.
Pogodę miałyśmy dobrą. Zobaczyłyśmy Wschodnie Wybrzeże - Agardhbuktę - Królestwo Niedźwiedzi Polarnych, spowite stalowymi chmurami Van Mijenfjord i górniczą Sveagruvę, pełną reniferów Reindalen, skąpaną w blasku słońca Grøndalen oraz przepiękny Grønfjord. Pomachałyśmy Leninowi w rosyjskim Barentsburgu. Na deser Pani Arktyka zaserwowała nam zapierający dech w piersiach spacer wzdłuż Isfjordu oraz wyciskające z nas ósme poty podejście pod Longyearbreena.
Zepsułyśmy: 2 kuchenki, jedno wiązanie do narty, jedną uprząż , jednego buta ... oraz trochę siebie: obtarta stopa, śnieżna ślepota, naderwany musculus soleus oraz drobne rany cięte, tłuczone i mrożone.
Ponadto raz weszłyśmy w złą dolinę, przez co straciłyśmy pół dnia, a także pulka wpadła nam do głębokiego wąwozu i wyglądało na to, że już po pulce i sztucerze ... albo po nas.
Pomimo drobnych kłopotów zaplanowaną trasę zrealizowałyśmy w prawie 90 %. Co najważniejsze - miałyśmy ogromną frajdę z łażenia po Spitsbergenie. I uważamy wypad za bardzo udany.
Na mapie: zrealizowana trasa. Oprac.: Ola Hołda-Michalska

Dziękuję wszystkim, którzy pomagali w przygotowaniach i wszystkim, którzy trzymali kciuki:

Dziękuję mężowi - Kubie - za wsparcie i wiarę we mnie. 
Dziękuję teściom za pomoc w opiece nad dziewczynami.

Dziękuję wszystkim, którzy pomogli w przygotowaniach (M.in. Ewa - dzięki za tłumaczenia, Zbyszek - dzięki za szycie, Borys - dzięki za pomoc z GISem,, Norbert - dzięki za ogródek i porady, Agata - dzięki za batoniki).).
Dziękuję Magdzie i Oyvindowi za przemiłe spotkanie w Oslo podczas przypadkowego postoju (odwołany lot).
Dziękuję oczywiście Oli za wspaniałą przygodę oraz jej mężowi za pomoc w przygotowaniach i wskazówki podczas wyjazdu.

PS. Gdy weszłyśmy do chaty w Longyearbyen nie mogłyśmy wytrzymać ciepła. Musiałyśmy otworzyć okna. To się akurat przy okazji mocno przydało, gdy zdjęłyśmy buty.
Miałyśmy jeszcze jeden dzień w Longyear, który poświęciłyśmy na załatwienie formalności, kupowanie pamiątek i oczywiście jedzenie. Jakby mało było zimna - Ola kupiła sobie wielką porcję lodów.
Moje pulki zaliczyły jeszcze jedną przygodę - w drodze powrotnej zamiast do Warszawy poleciały do Wiednia. Też na "W".

Wyjazd na Spitsbergen POLAR TEAM - relacja cz. 4 (DNI 7-12)

RELACJA WYJAZDU NA SPITSBERGEN DNI 7-12

Siódmy dzień (8 kwietnia)
Po męczącym, wczorajszym dniu, trzeba znaleźć nieco motywacji, by wstać o 5 rano. Udaje się. Zwijamy obóz i schodzimy z lodowca Slakbreen. Schodzimy do Reindalen. Czyli doliny reniferowej. Znów jest nieco cieplej. Niebo pokryło się warstwą chmur. Światło dziwnie się rozprasza. Nie ma cieni, nie widać ukształtowania terenu. Wszystko wokół jest białe.

fot. Ola Hołda-Michalska

Skoro dolina reniferowa to są renifery. Widziałyśmy sporo stadek reniferów już wcześniej. Ale tu faktycznie jest ich mnóstwo. W dodatku podchodzą całkiem blisko. Są sporo mniejsze niż te, które widziałam w Skandynawii. Mają bardzo grube futro i z daleka wyglądają trochę jak świnie - cztery chude nóżki i na nich wielki tułów. Po zimie renifery nie są grube, ale sierść jest długa i puszysta, przez co wyglądają jak pluszaki.
Z ogromną radością obserwujemy hasające stadka. I idziemy w bieli.


Około południa zaczyna boleć mnie głowa. Na początku wydaje mi się, że to może ze zmęczenia. W końcu wczoraj wykonałyśmy niezłą robotę.
Zakładam gogle, bo słońce, choć nie widać go zza chmur, coraz bardziej mnie razi.

Po południu widzimy na horyzoncie postać. Gdy się zbliża widzimy, że to kobieta na nartach z psem, który ciągnie ją na sznurku. Chwilę rozmawiamy. Dziewczyna zajmuje się naukowo reniferami. Wyłapuje je, bada, wypuszcza. A w wolnej chwili biega na nartach z psem. Fajne życie.
To była jedyna osoba na nartach jaką spotkałyśmy przez cały wyjazd.

Przed nami roztacza się widok na fiord Van Mijen. Byłam tu 7 lat temu z Kubą. Ale teraz skręcamy w Semmeldalen. Naszym celem jest teraz dojście do Barentsburga. Już ponad połowę drogi mamy za sobą. I to tę trudniejszą.

Wieczorem jak zwykle gotujemy. Nasza druga kuchenka zatyka się. Korzystamy z trzeciej, ostatniej. To trochę niepokojące...


Ósmy dzień (9 kwietnia)


Rano - czuję koszmarny ból oczu. Cholera! Wczoraj pewnie nabawiłam się ślepoty śnieżnej. Oczy łzawią. Przy mruganiu - ból. Przy zamkniętych oczach - ból. Przy otwartych - ból.
Dzwonię przez telefon satelitarny do Kuby. Mówię, żeby przeczytał w internecie o ślepocie. Dzwonię znów po 15 czy 20 minutach. Kuba już przeczytał co nieco. Mówi, żeby przeczekać dzień, żeby odciąć się od światła, siedzieć w ciemności. Nic szczególnego nie pomoże. Powinno przejść po trzech dobach.

Decyduję nie czekać. Nic nam to nie da. Boli bez względu na to czy idę czy leżę. Zaklejam gogle srebrną taśmą. Zostawiam tylko mały otwór, żeby coś widzieć prawym okiem (lewe boli bardziej). Ola prowadzi, a ja tylko wypatruję jej pulek.

Ból męczy. Idziemy wolno, ale jestem wykończona. Ból potworny. Więc łykam przeciwbólowy ketonal. Ale ból nie ustępuje. Tylko robię się strasznie śpiąca. Potykam się, pulki się wywracają, bo nie widzę ukształtowania terenu.  

fot. Ola Hołda-Michalska

Wchodzimy w kolejną dolinę - Grondalen, która prowadzi już do Barentsburga. Rozstawiamy namiot wcześniej niż zwykle. A w zasadzie Ola rozstawia. Wszystko przygotowuje i mi podaje. A ja zasłaniam oczy chustką. Ten ból oczu można chyba tylko porównać z bólem porodu. Ale ponieważ mam to za sobą to jakoś dałam radę. W końcu wszystko mija.

Dziewiąty dzień (10 kwietnia)

Z oczami jest odrobinę lepiej. Ale wciąż cholernie boli. Cały czas mam zaklejone gogle i idę zaraz za Olą. Zmęczenie, wyczerpanie bólem, a także patrzenie przez wąską szparkę jednym okiem, i jednostajny marsz powodują, że przysypiam w drodze. Muszę przygryzać wargi, żeby się budzić. Szkoda, że nie mogę gdzieś skoczyć na kawę.

Tempo nam spadło. Obtarta stopa Oli, moje oczy i ogólne zmęczenie dają już o sobie znać. Trochę trudniej zebrać się rano, na przerwach w trakcie marszu trudniej znowu zmobilizować się do ruchu. Ale to, że mamy jeszcze tylko 3-4 dni drogi dodaje nam energii.



Cały dzień idziemy doliną Grondalen. Wieje silny wiatr. Nawet jeśli jechały tędy jakieś skutery - zaraz ślad jest zasypywany. Brniemy więc (od wczoraj) w głębokim śniegu.

Gdybyśmy chciały, dotarłybyśmy na noc do Barentsburga. Mogłybyśmy nawet nocować w hotelu. Ale uznałyśmy, że to nie będzie sportowe. A poza tym mogłybyśmy się rozchorować od nagłej zmiany temperatury, śpiąc w cieple. No i wcale nie jest nam tak źle pod namiotem. Wręcz przeciwnie. to nasz mały domek, gdzie mamy wszystko, czego potrzebujemy. Póki trzecia kuchenka działa - wszystko jest w porządku.

Dziesiąty dzień (11 kwietnia)
Docieramy do Barentsburga. Rosyjskiej miejscowości górniczo-turystycznej. Przechodzimy obok złomowisk, porzuconych budynków. Nie da się ukryć, że jest tu większy bałagan niż w Longyearbyen.

Za to położenie Barentsburga jest cudowne. Piękne góry, zatoka Gronfjorden. I na szczęście już coś mogę zobaczyć.

Wchodzimy do restauracji. Ciepło nas uderza. Pierwszy i ostatni raz jesteśmy w ogrzewanym budynku. Wciąż nie mogę zdjąć gogli, bo światło, nawet w pomieszczeniu bardzo mnie razi. Zamawiam pierogi i colę. Mina kelnera - bezcenna!!

Po mniej więcej 45 minutach w takim cieple coś dziwnego zaczyna się dziać z naszymi organizmami. Rozleniwiamy się, nasze zmrożone nieco ciała zaczynają jakby puchnąć. Mamy ochotę iść spać. A więc - najwyższa pora by stąd uciekać! Ciepło nie wpływa na nas dobrze.

Znów idziemy na mrozie. Wieje. Musimy iść w maskach, żeby nie poodmrażać twarzy. Wcześniej miałyśmy plastry na policzkach i nosie. Miały one zabezpieczyć skórę przed wiatrem i słońcem. Teraz jednak to nie wystarcza.

Idziemy wzdłuż Isfjorden - czyli części Morza Grenlandzkiego. W pierwotnych planach miałyśmy jeszcze iść od Barentsburga na zachód, by zobaczyć pełne morze. Ale przez opóźniony lot nie mamy na to czasu.

Jest bardzo ładnie. Ogromne doliny, którymi szłyśmy wiele dni, były jednak trochę monotonne. A morze i fale są niezwykłym urozmaiceniem krajobrazu. Trochę boimy się niedźwiedzi. Bacznie obserwujemy poruszające się w oddali punkty. Za każdym razem okazują się one reniferami. Ze względu na bezpieczeństwo myślimy o dotarciu do drewnianej chatki. Nie wiemy jednak gdzie dokładnie ona jest. Idziemy bardzo długo. Niemal do północy i w końcu odpuszczamy nocleg w chacie. Nocujemy nad morzem, ale wchodzimy na wzgórze. Mamy nadzieję, że niedźwiedziowi nie będzie chciało się tu włazić. 

fot. Ola Hołda-Michalska

Jesteśmy przygotowane do snu dopiero po pierwszej w nocy. A słońce ledwo co zachodzi. Będzie tu półmrok przez jakieś dwie godziny. Zachód w zasadzie płynnie przejdzie we wschód słońca. Nie mogę napatrzeć się na widoki. Tym bardziej, że oczy już w niewielkim stopniu mi dokuczają.

Jedenasty dzień (12 kwietnia)
Jest tak pięknie. W dodatku jesteśmy tak blisko Longyearbyen, gdzie zamkniemy naszą pętlę. A może, jeśli dziś pociśniemy to uda się już dojść? Tak sobie myślę.
Obie dostałyśmy smsy od mężów, żeby uważać, że to jeszcze nie koniec. Może coś przeczuwali?
Ale tych sms-ów nie odczytałyśmy. Co prawda momentami pomiędzy Barentsburgiem a Longyearbyen pojawiał się zasięg, ale akurat nie teraz.


fot. Ola Hołda-Michalska
Zjeżdżałyśmy stromym zboczem. Ola jeździ na nartach lepiej ode mnie. I powolutku jakoś sobie radzi. A ja bałam się zjazdu stromizną z ciężką pulką. Postanowiłam odpiąć sanki i pozwolić im zjechać. Czyli sposób zjazdu "na Kubę", o którym pisałam w poprzedniej części relacji. Sanki zjeżdżają powolutku w dół. Już prawie zatrzymują się tam, gdzie myślałam, że się zatrzymają...
... po czym ...

zupełnie nieoczekiwanie zaczynają zjeżdżać w stronę GŁĘBOKIEGO WĄWOZU!!!
aaaa!
i zniknęły w przepaści!!!


Nie mogę w to uwierzyć.
Straciłam wszystko. W pulce były wszystkie moje rzeczy, broń, ciuchy. 

I CO TERAZ??

Nie mogę uwierzyć we własną głupotę. Jak mogłam nie przewidzieć, że sanki mogą tam wpaść?
Jestem wkurzona. Krzyczę i przeklinam. Oj, brzydko się wyrażam bardzo!

Próbuję podejść do przepaści, ale są nawisy śnieżne. Nie można ryzykować. Lepiej stracić wszystkie rzeczy, ale nie życie.
Po kilkunastu minutach totalnego wkurzenia zaczynam analizować i myśleć co robić. Wąwóz, do którego wpadły sanki wygląda paskudnie. Jest głęboki jak cholera. Nie da się tam absolutnie zejść. Przynajmniej nie na górze. Być może gdzieś od strony morza. Jeśli nawet udałoby się wejść do wąwozu to nie wiadomo czy uda się nim podejść. Nie wiadomo czy uda się znaleźć pulki (mogły ugrzęznąć w głębokim śniegu). Nie wiadomo czy nie zawisły na jakiejś półce skalnej. Nie wiadomo czy się nie roztrzaskały o skały.

Analizujemy co w nich było, a co ma Ola. Na szczęście telefon satelitarny i radioboja jest przy nas. W razie spotkania z niedźwiedziem mamy rakietnicę. Dokumenty też mamy przy sobie. Nie jest najgorzej. Zastanawiam się czy w razie czego dojdziemy bez moich pulek i ile by mnie kosztowało odkupienie sprzętu i broni.
Denerwuję się. Bolące oczy czy zepsuta kuchenka mnie może zaniepokoiły. Ale teraz sytuacja jest idiotyczna. W dodatku wiem, że jeden głupi błąd może pociągnąć za sobą serię jeszcze gorszych wypadków.


Ale trzeba spróbować znaleźć pulki. Choćby spróbować.
Z wysokiej góry zjeżdżamy na sam dół.

Mówię Oli, że sama pójdę do wąwozu. To ja spuściłam tam sanki. I nie chcę jej narażać. Ola jest nadzwyczaj spokojna i opanowana. Mówi, że nie może mnie zostawić. Jakby coś się stało, jedna z nas musi wezwać pomoc. Poza tym mamy tylko jedną rakietnicę. A jesteśmy nad samym morzem.

Ola dzwoni do męża. Mówi, że jakbyśmy nie wróciły to niech wzywa pomoc. Aha, tylko nie powiedziała po jakim czasie ma wzywać pomoc. Krzysztof musiał przeżyć trudne chwile.

Znalazłyśmy miejsce, gdzie dało się wejść do wąwozu. Na szczęście na dnie była zamarznięta rzeczka pokryta śniegiem. I dało się po tym iść na nartach.


Wąwóz był dość wąski, z obu stron sterczały niemal pionowe ściany. Na górze wisiały nawisy śnieżne. W ścianach wisiały jedynie wmrożone lodem skały. Wchodziłyśmy coraz głębiej w wąwóz, ściany po obu stronach były coraz wyższe, aż do pewnie 100-150 metrów. 


Szłam z duszą na ramieniu, ze ściśniętym żołądkiem, niemal na wstrzymanym oddechu. 
Nawisy lub kamienie w każdej chwili mogły się na nas zwalić. Nie byłoby nawet gdzie uciekać.
Po 45 minutach drogi zobaczyłam pulki!

Były całe, niepopękane! Po prostu tam na mnie czekały!!!

Ale nie krzyczałam z radości. Trzeba było jeszcze wrócić. Ostrożnie, bez słowa. Żeby nie naruszyć niestabilnej równowagi.

Jeszcze trzeba tylko wyciągnąć ciężkie sanki po stromym zboczu wąwozu. 


Ufffff

Ufffff

Uffff

Dopiero odetchnęłam.
Sytuacja była naprawdę niebezpieczna. 
Telefon do Krzysztofa, żeby się nie stresował.  Uffff.

Jestem wdzięczna Oli, że w taki solidarny sposób się zachowała. Mogła powiedzieć - Ty wrzuciłaś, ty sobie szukaj. I nawet bym nie miała o taką postawę pretensji. Bo to była całkowicie moja wina.
Ale w Arktyce problem jednej osoby to problem całego zespołu :)


Idziemy dalej. Jesteśmy nad zatoką Colesbukta. Wybrzeże jest malownicze.

Ale przed nami jeszcze kilka przeszkód. Ola ma obtartą nogę. Chyba chroniąc ranę nieco kulała i naciągnęła sobie drugą nogę. Bolało bardzo. Widziałam już wcześniej, że Ola jest twardą zawodniczką. Przy ostrym kaszlu, mocno obtartej nodze - nie dawała po sobie nawet poznać, że coś jest nie tak. Ale dziś - minę ma zbolałą.

Na koniec dnia but Oli się rozpadł - odpadła "płetwa", która trzyma but w wiązaniu narciarskim.

Odchodzimy nieco od morza. Dość na dziś. Idziemy spać.



Dwunasty dzień (13 kwietnia)

Dziś jest ostatni dzień naszej wędrówki. Zostało nam około 20 kilometrów. I ostre podejście na Longerbreen. Ola idzie na piechotę, nie może wpiąć nart. Mnie przedpołudniem z kolei pęka wiązanie. Też idę na piechotę. Jejuśku. Czy nie można normalnie dokończyć wyprawy? Co jeszcze nam się przydarzy? 


Ola jak zawsze jest spokojna - mówi, że widocznie tak miało być. Gdyby nie spóźnił się samolot i gdybyśmy się nie zgubiły i nie skręciły w Vendomdalem - wówczas poszłybyśmy nad Morze Grenlandzkie. A wtedy buty i wiązania rozwaliłyby się o wiele dalej od Longyearbyean. I mogłybyśmy mieć poważne kłopoty.

Idziemy w butach, ale tędy jeździ masa skuterów. Śnieg jest ubity, więc nie ma większego problemu.

Z malowniczej doliny Fardalen musimy podejść na lodowiec Longyearbreen. Podejście jest strome i trzeba iść zakosami. Ale nawet zmęczenie mi nie przeszkadza. Jest mi trochę smutno, że to już koniec. Przyzwyczaiłam się do codziennego rytmu. Prostego życia, gdzie wystarcza tylko to co się ma przy sobie. Że można zanocować gdzie się chce i wysikać gdzie chce.

Po południu dochodzimy na lodowiec. Z góry widzimy miasto. Longyearbyen.



Wyjazd na Spitsbergen POLAR TEAM - relacja cz. 3 (DNI 1-6)

RELACJA WYJAZDU NA SPITSBERGEN DNI 1-6

Sassendalen. fot. Ola Hołda-Michalska
Pierwszy dzień (2 kwietnia 2016)
Graty przepakowane, broń pożyczona, formalności załatwione. No to ruszamy.

Na to właśnie czekałyśmy od wielu miesięcy. Spełnia się marzenie. Wciągam głęboko zimne powietrze. Przymykam oczy. Chcę wszystko jak najlepiej zapamiętać.

Jest ciepło. Minus kilka stopni. Nie ma wiatru. Pulki, czyli nasze sanki, ważą po ok. 50 kg. Mamy tam: namioty, śpiwory, karimaty, ciepłe ubrania, kuchenki, paliwo, jedzenie. broń, telefon satelitarny i wiele innych rzeczy. Ale wszystko niezbędne.

Idziemy doliną Advendalen. Obok nas przejeżdża sporo skuterów. W ten sposób większość turystów porusza się wiosną po Spitsbergenie. Każdego dnia widziałyśmy choćby kilka skuterów. Za to osób na nartach, z pulkami - ani razu przez cały wyjazd. Zwykle "skuterowcy" pozdrawiają nas machnięciem ręki. W bardziej odludnych miejscach zatrzymują się, pytają czy wszystko ok.

Kłopoty, mniejsze lub większe, towarzyszą nam od początku. Zaczęło się od odwołanego lotu przez co straciłyśmy cały dzień. Pierwszego dnia marszu Ola zaczęła kaszleć... 

Jest ciepło i mgliście. Rozbijamy namiot u ujścia kolejnej doliny - Eskerdalen. Pierwszego dnia przeszłyśmy około 27 kilometrów. Nie jest źle. Gotujemy, jemy i pakujemy się do śpiworów. Pierwszego dnia dopiero przyzwyczajamy się do warunków, sprzętu, do wysiłku. Potem stanie się to rutyną.

Zasypiam w mig.


Drugi dzień (3 kwietnia)

Ola nadal kaszle.

Idziemy Sassendalen. To ogromna, szeroka dolina. Z poprzedniego wyjazdu na Svalbard wiem, że bardzo trudno ocenić tu odległość. Nie ma żadnych domów, drzew. Wszystko jest białe, światło jest rozproszone. I zupełnie inny krajobraz niż znany nam choćby z Polski. Góra, która zdawałoby się, jest blisko, okazuje się oddalona o kilkadziesiąt kilometrów.

Mamy ze sobą dwa GPS-y i dwa zestawy map. Słońce świeci, wszystko widać. A jednak tego dnia popełniłyśmy tak głupi błąd, że w pale się nie mieści. Pani mgr geografii z panią mgr geologii, obie harcerki... ehhh... Na mapy nie spojrzałyśmy. GPS-y pokazywały, że środek doliny jest dość blisko. Byłyśmy przekonane, że dolina jest bardzo szeroka i dlatego brakuje tych kilku kilometrów do wskazań satelity. Okazało się, że weszłyśmy w złą dolinę. Beztrosko brnęłyśmy w górę Velomdalen. Straciłyśmy co najmniej pół dnia.
Widocznie tak miało być. Z tej doliny mamy jedne z najpiękniejszych zdjęć.

Velomdalen  fot. Ola Hołda-Michalska



Trzeci dzień (4 kwietnia)


Dopiero dziś wchodzimy w prawidłową dolinę - Fulmardalen. Przechodzimy przez system moren i lodowców Marmobreen/Elfenbeinbreen i jezioro Jokulvatnet. Krajobrazy są cudowne. Jest sporo podejść i stromych zjazdów.

Nie jest łatwo zjechać ze stromego stoku z ciężkimi pulkami. Zwykle sanki zjeżdżają szybciej niż człowiek, który ma spowolnienie w postaci fok na nartach. Pulki trzeba prowadzić z boku lub całkiem z przodu. Wymyślamy sposoby zjazdów: normalnie (czyli prowadząc z boku sanki), "na Olę" (czyli siedząc na pulkach i zjeżdżając na nich) i "na Kubę" (chodzi o mojego męża, który uskuteczniał tę metodę - chodzi o odpięcie pulek z uprzęży, spuszczenie ich i swobodny zjazd na nartach).
Jesteśmy w terenie rzadziej odwiedzanym przez turystów. Spotykamy tylko troje naukowców, którzy pytają nas czy sobie radzimy.

fot. Ola Hołda-Michalska

Nocujemy kilka kilometrów od Agardhbukty. Zatoki, gdzie wiele niedźwiedzi przychodzi na świat. Boję się niedźwiedzi. Każdej nocy rozstawiamy "ogródek", czyli system linek i tyczek. W przypadku naciągnięcia linki odpalane są naboje, które powinny odstraszyć drapieżnika. Mamy też strzelbę i rakietnicę. Ale czy to wystarczy? Czy w nocy zdążymy zareagować?

Czwarty dzień (5 kwietnia)
Rano widzimy przed nami stalowe chmury. Wiszą nad Morzem Barentsa. Po kilkugodzinnym marszu docieramy tam - nad zatokę Agardhbukta. Ola mówi, że od dawna marzyła, żeby tu dotrzeć. 



 nad Agardhbuktą  fot. Ola Hołda-Michalska

Morze nie jest zamarznięte. Ale woda ewidentnie jest gęsta od zimna. Pływają w niej kawałki lodu i śniegowe kółka przypominające naleśniki. Robimy sporo zdjęć.

Pozują także nasi mali towarzysze - Oli kot Filcek i mój pies Nguyen.

Nguyen i Filcek. fot. Ola Hołda-Michalska

Trzeba jednak iść dalej. Wchodzimy w Bellsunddalen. Śnieg jest głęboki i idzie się bardzo wolno. W ogóle idziemy wolno...

Z pulkami, po śniegu, rzadko kiedy rozwijamy prędkość większą niż 3 km/h. Przy głębokim śniegu brniemy jeden kilometr przez całą godzinę. Do tego dochodzą przerwy - zwykle co godzinę zatrzymujemy się na kilka-kilkanaście minut. Żeby przejść 25-30 kilometrów musimy iść długo. Cały dzień. Wstajemy zwykle o 5:00, w dwie godziny gotujemy, jemy i zwijamy obóz. I idziemy do 19:00, 20:00. Potem rozbijamy obóz, gotujemy, jemy i około 22:00-23:00 idziemy spać.

Miałyśmy iść nieco inną drogą. Ale natknęłyśmy się na ślady skuterów. Nie mogą nie prowdzić do Sveagruva - czyli tam, gdzie i my zmierzamy. Skutery są ciężkie i zwykle jedzie kilka osób. Dlatego mocno uklepują śnieg. Po takim ubitym szlaku idzie się o wiele łatwiej.

Noc spędzamy w 
w górnej partii lodowca Passbreen. Jest już o wiele chłodniej niż wcześniej. Minus kilkanaście stopni. Ale mnie to nawet pasuje.

Piąty dzień (6 kwietnia)

Schodzimy z lodowca 
Passbreen i skręcamy w niesamowicie szeroką dolinę Kjellstromdalen. Idziemy nią cały dzień. Idziemy powoli, ale czas mija szybko. Myśli błądzą to tu to tam. Czuję jak mój umysł odpoczywa. od zgiełku, wszystkich spraw załatwianych na szybko. Tu nie ma miejskiego hałasu i chaosu. Nie ma telefonów, internetu, prania do nastawienia, rosołu do ugotowania. Jest tylko biel. Są kilometry do przejścia. Noga do postawienia przed nogą.
Gotowanie w namiocie. fot. Ola Hołda-Michalska

Docieramy w okolice Sveagruva. To norweskie osiedle górnicze. Do samego osiedla nie idziemy. Byłybyśmy wówczas nad samym morzem i mogłybyśmy spotkać niedźwiedzia. Pewnie ktoś by nas przygarnął do domu, ale nie chcemy spać pod dachem.

Rozbijamy więc standardowo namiot i gotujemy. Wodę mamy, rzecz jasna ze śniegu, Wieczorami gotujemy wodę na jedzenie liofilizowane (czyli ogólnie rzecz biorąc wysuszone). Mamy kurczaki z ryżem, spaghetti bolognese, gulasze i inne dania. Czasami jeszcze jem zupę chińską. Podobno straszna chemia, ale tutaj smakuje wybornie. Zwykle taką kolację popijam rozrzedzonym kisielem z torebki (smakuje trochę jak kompot).
Na śniadanie mam pomieszane: rozmaite płatki, orzeszki, mleko w proszku i kaszki dla dzieci. Na drogę z kolei chowam po kieszeniach (na każdy dzień): torebkę orzeszków i sezamków, batonik od Kosmatej Kuchni i paczkę kabanosów. Do tego w pulkach wiozę termos herbaty i termos izotoniku.
Ola jadła trochę inne rzeczy. Każda z nas już miała nieco doświadczenia. Ja na przykład wiedziałam, że zupełnie nie smakuje mi w takich warunkach czekolada (mam awaryjnie tylko jedną tabliczkę). I choć na co dzień jem mało mięsa, tu najbardziej smakują mi kabanosy, liofilizaty z mięsem oraz tłuszcz (mamy litr oliwy). Wiedziałam też, że potrzebuję sporo picia. Te dwa termosy starczają mi "na styk". Oli z kolei wystarcza jeden termos.

Szósty dzień (7 kwietnia)

Ola cały czas mocno kaszle. I martwi mnie to. Każdy problem jednej osoby to problem całego zespołu.

Pierwotnie planowałyśmy zejść Do Sveagruva i iść nad morzem. Zdałyśmy sobie jednak sprawę z tego, że tego nadmorskiego odcinka nie pokonamy w jeden dzień. Musiałybyśmy spędzić noc nad samym morzem (szwendają się tam niedźwiedzie!). Poza tym to morze, a dokładniej zatoka Van Mijen nie jest zamarznięta. Nie jesteśmy pewne, czy będzie się dało przejść niekiedy stromym wybrzeżem. Zdecydowałyśmy więc, że przejdziemy przez góry. Droga trudniejsza, ale a to bezpieczniejsza.

A więc mamy 750 metrów podejścia (w pionie oczywiście). Przechodzimy obok Sveagruva. Nie ma czasu by schodzić do miasteczka. Widzimy je z góry.
Na początku mamy długie podejście asfaltową drogą (jeżdżą tędy samochody z osiedla do kopalni). Idzie się strasznie powoli. Mija nas kilka samochodów. Gdy wreszcie jesteśmy blisko kopalni zatrzymuje się obok nas samochód terenowy. Wysiada facet z mocno ubrudzoną od węgla twarzą i dłońmi. Mówi, że mija nas drugi raz i nie może patrzeć jak się męczymy i że nas podrzuci. Co prawda z kilkukilometrowego podejścia do kopalni zostało może 200 metrów, ale zgadzamy się. Pan wrzuca pulki na bagażnik. Wsiadamy i zaraz wysiadamy. A jak wysiadamy to nasze kurtki są całe czarne.
Panu machamy na pożegnanie.

A przed nami kolejne kilometry pod górę. Podejście dłuży się cholernie. Wreszcie wychodzimy na w miarę płaską część lodowca Slakbreen. Wykończone rozbijamy namiot. Podczas gotowania przydarza się pierwsza awaria ze sprzętem - zapycha się moja kuchenka. Ola odpala swoją. Mamy łącznie trzy maszynki do gotowania. Kuchenki bardzo często się zapychają. A niesprawna kuchenka to brak ciepłego jedzenia i jakiegokolwiek picia - czyli bardzo poważne kłopoty...

Na szczęście Oli nieco przechodzi kaszel. Za to ma inny problem - obtarta stopa...
 

Przeczytaj o kolejnych (7-12) dniach

czwartek, 5 maja 2016

Wyjazd na Spitsbergen POLAR TEAM - relacja cz.2


Pierwsze kłopoty zaczęły się w Kopenhadze. Samolot z Danii do Norwegii się skaszanił i musiałyśmy czekać kilka godzin. Wieczorem, zamiast dotrzeć już na Spitsbergen, doleciałyśmy dopiero do Oslo. Co najmniej jeden dzień "w plecy". Bagaże oczywiście gdzieś utknęły.

Dostałyśmy od linii SAS hotel i talony na posiłki. Hotel był bardzo wypasiony. Szkoda, że nie zabrałyśmy ze sobą ani szczoteczek do zębów, ani gaci na zmianę.
Restauracja też była wypasiona. Niestety po przejrzeniu menu i zdałyśmy sobie sprawę, że choć nasze talony były sporej wartości, to stać nas jedynie albo na startery albo na desery. Na szczęście rano braki w żołądkach nadrobiłyśmy na szwedzkim śniadaniu, a było to chyba najbardziej wypasione śniadanie, na jakim byłam.
Przytulamy się do Amundsena (obok muzeum Frama)
Spędziłyśmy zupełnie nieplanowo dobę w Oslo. Była to okazja do spotkania z moją koleżanką Magdą, która mieszka tu na stałe. Raz na jakiś czas jeździmy z Kubą do Norwegii, a Magda zawsze nas niezwykle ciepło gości i już nie raz ratowała mnie czy Kubę z opresji. I tym razem mnie ratowała, bo miałam ze sobą tylko buty narciarskie, które obcierały mnie w warunkach - powiedzmy - miejskich, i pożyczyła mi wygodne buty.

A więc razem z Magdą i Olą (na początku towarzyszył nam jeszcze mąż Magdy) wybrałyśmy się na wycieczkę, w celu obejrzenia słynnego statku Fram oraz tratwy Kon-Tiki. To był bardzo miły dzień. A Ola powtarzała, że widocznie tak miało być. Że miałyśmy sobie odpocząć w tym hotelu i w Oslo nieco się wyluzować.

Ale w końcu samolot leci i nawet bagaże się odnajdują. Jesteśmy na Spitsbergenie.

Ufff.

Misiek na lotnisku w Longyearbyen.

Przeczytaj teraz relację dzień po dniu

Wyjazd na Spitsbergen POLAR TEAM - relacja cz.1

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, czyli ponad rok temu w Warszawie, siedziałam przed laptopem i na fejsiku wyskoczyła wiadomość od Oli. Czy bym nie poszła z nią gdzieś, gdzie jest zimno i wieje wiatr. Zaskoczyło mnie to trochę, bo Ola miała już za sobą trzy dość poważne wyprawy na Spitsbergenie. A ja - kilkakrotnie byłam na wycieczkach na płaskowyżu Hardangervidda (raz przeszłam go samotnie) i raz na Spitsbergenie (wtedy byliśmy z mężem, ale po kilku dniach wycieczka zakończyła się przez moje odmrożenia). Moje doświadczenia były o wiele mniejsze. Było mi miło w związku z taką propozycją.

Ale na początku odmówiłam. Nie ze względu na mniejsze doświadczenie. Byłam w trzecim czy czwartym miesiącu ciąży.
Ola drążyła temat. Zaczęłam się zastanawiać. Że może krótki wypad do Norwegii. Może do Finlandii. Zaczęłam przeliczać ile dziecko będzie miało miesięcy. Chciałam jechać jak najpóźniej, żeby dziecko było jak największe. Obawiałam się, że wiosną w Skandynawii będzie już trochę ciepło. A wyjazd do północnej Skandynawii zająłby tyle samo czasu co Spitsbergen. I na tym stanęło.

Ola, ja i bagaże na lotnisku


Przez kolejne miesiące spędziłyśmy z Olą na czacie masę czasu. W realu - niewiele. Na wszystko było ciągle za mało czasu. Część spraw zaczęłam załatwiać jeszcze w ciąży. Inne - jeżdżąc z malutkim dzieckiem. Wszystko w biegu. Przed wyjazdem jeszcze tylko córki się pochorowały, potem trochę ja, po nocach pakowałam się i wreszcie nadszedł czas wyjazdu.

Uff. 


Dopiero w drodze na lotnisko zdałam sobie sprawę, że dotąd Marysię zostawiłam najdłużej na 3 godziny. Czy miałam wyrzuty sumienia? Oczywiście, że tak. Cholerne. Przed wyjazdem o wiele więcej myślałam o tym jak dziewczyny i Kuba sobie poradzą niż jak ja sobie dam radę.

Przeczytaj co dalej się działo