poniedziałek, 9 maja 2016

Wyjazd na Spitsbergen POLAR TEAM - relacja cz. 4 (DNI 7-12)

RELACJA WYJAZDU NA SPITSBERGEN DNI 7-12

Siódmy dzień (8 kwietnia)
Po męczącym, wczorajszym dniu, trzeba znaleźć nieco motywacji, by wstać o 5 rano. Udaje się. Zwijamy obóz i schodzimy z lodowca Slakbreen. Schodzimy do Reindalen. Czyli doliny reniferowej. Znów jest nieco cieplej. Niebo pokryło się warstwą chmur. Światło dziwnie się rozprasza. Nie ma cieni, nie widać ukształtowania terenu. Wszystko wokół jest białe.

fot. Ola Hołda-Michalska

Skoro dolina reniferowa to są renifery. Widziałyśmy sporo stadek reniferów już wcześniej. Ale tu faktycznie jest ich mnóstwo. W dodatku podchodzą całkiem blisko. Są sporo mniejsze niż te, które widziałam w Skandynawii. Mają bardzo grube futro i z daleka wyglądają trochę jak świnie - cztery chude nóżki i na nich wielki tułów. Po zimie renifery nie są grube, ale sierść jest długa i puszysta, przez co wyglądają jak pluszaki.
Z ogromną radością obserwujemy hasające stadka. I idziemy w bieli.


Około południa zaczyna boleć mnie głowa. Na początku wydaje mi się, że to może ze zmęczenia. W końcu wczoraj wykonałyśmy niezłą robotę.
Zakładam gogle, bo słońce, choć nie widać go zza chmur, coraz bardziej mnie razi.

Po południu widzimy na horyzoncie postać. Gdy się zbliża widzimy, że to kobieta na nartach z psem, który ciągnie ją na sznurku. Chwilę rozmawiamy. Dziewczyna zajmuje się naukowo reniferami. Wyłapuje je, bada, wypuszcza. A w wolnej chwili biega na nartach z psem. Fajne życie.
To była jedyna osoba na nartach jaką spotkałyśmy przez cały wyjazd.

Przed nami roztacza się widok na fiord Van Mijen. Byłam tu 7 lat temu z Kubą. Ale teraz skręcamy w Semmeldalen. Naszym celem jest teraz dojście do Barentsburga. Już ponad połowę drogi mamy za sobą. I to tę trudniejszą.

Wieczorem jak zwykle gotujemy. Nasza druga kuchenka zatyka się. Korzystamy z trzeciej, ostatniej. To trochę niepokojące...


Ósmy dzień (9 kwietnia)


Rano - czuję koszmarny ból oczu. Cholera! Wczoraj pewnie nabawiłam się ślepoty śnieżnej. Oczy łzawią. Przy mruganiu - ból. Przy zamkniętych oczach - ból. Przy otwartych - ból.
Dzwonię przez telefon satelitarny do Kuby. Mówię, żeby przeczytał w internecie o ślepocie. Dzwonię znów po 15 czy 20 minutach. Kuba już przeczytał co nieco. Mówi, żeby przeczekać dzień, żeby odciąć się od światła, siedzieć w ciemności. Nic szczególnego nie pomoże. Powinno przejść po trzech dobach.

Decyduję nie czekać. Nic nam to nie da. Boli bez względu na to czy idę czy leżę. Zaklejam gogle srebrną taśmą. Zostawiam tylko mały otwór, żeby coś widzieć prawym okiem (lewe boli bardziej). Ola prowadzi, a ja tylko wypatruję jej pulek.

Ból męczy. Idziemy wolno, ale jestem wykończona. Ból potworny. Więc łykam przeciwbólowy ketonal. Ale ból nie ustępuje. Tylko robię się strasznie śpiąca. Potykam się, pulki się wywracają, bo nie widzę ukształtowania terenu.  

fot. Ola Hołda-Michalska

Wchodzimy w kolejną dolinę - Grondalen, która prowadzi już do Barentsburga. Rozstawiamy namiot wcześniej niż zwykle. A w zasadzie Ola rozstawia. Wszystko przygotowuje i mi podaje. A ja zasłaniam oczy chustką. Ten ból oczu można chyba tylko porównać z bólem porodu. Ale ponieważ mam to za sobą to jakoś dałam radę. W końcu wszystko mija.

Dziewiąty dzień (10 kwietnia)

Z oczami jest odrobinę lepiej. Ale wciąż cholernie boli. Cały czas mam zaklejone gogle i idę zaraz za Olą. Zmęczenie, wyczerpanie bólem, a także patrzenie przez wąską szparkę jednym okiem, i jednostajny marsz powodują, że przysypiam w drodze. Muszę przygryzać wargi, żeby się budzić. Szkoda, że nie mogę gdzieś skoczyć na kawę.

Tempo nam spadło. Obtarta stopa Oli, moje oczy i ogólne zmęczenie dają już o sobie znać. Trochę trudniej zebrać się rano, na przerwach w trakcie marszu trudniej znowu zmobilizować się do ruchu. Ale to, że mamy jeszcze tylko 3-4 dni drogi dodaje nam energii.



Cały dzień idziemy doliną Grondalen. Wieje silny wiatr. Nawet jeśli jechały tędy jakieś skutery - zaraz ślad jest zasypywany. Brniemy więc (od wczoraj) w głębokim śniegu.

Gdybyśmy chciały, dotarłybyśmy na noc do Barentsburga. Mogłybyśmy nawet nocować w hotelu. Ale uznałyśmy, że to nie będzie sportowe. A poza tym mogłybyśmy się rozchorować od nagłej zmiany temperatury, śpiąc w cieple. No i wcale nie jest nam tak źle pod namiotem. Wręcz przeciwnie. to nasz mały domek, gdzie mamy wszystko, czego potrzebujemy. Póki trzecia kuchenka działa - wszystko jest w porządku.

Dziesiąty dzień (11 kwietnia)
Docieramy do Barentsburga. Rosyjskiej miejscowości górniczo-turystycznej. Przechodzimy obok złomowisk, porzuconych budynków. Nie da się ukryć, że jest tu większy bałagan niż w Longyearbyen.

Za to położenie Barentsburga jest cudowne. Piękne góry, zatoka Gronfjorden. I na szczęście już coś mogę zobaczyć.

Wchodzimy do restauracji. Ciepło nas uderza. Pierwszy i ostatni raz jesteśmy w ogrzewanym budynku. Wciąż nie mogę zdjąć gogli, bo światło, nawet w pomieszczeniu bardzo mnie razi. Zamawiam pierogi i colę. Mina kelnera - bezcenna!!

Po mniej więcej 45 minutach w takim cieple coś dziwnego zaczyna się dziać z naszymi organizmami. Rozleniwiamy się, nasze zmrożone nieco ciała zaczynają jakby puchnąć. Mamy ochotę iść spać. A więc - najwyższa pora by stąd uciekać! Ciepło nie wpływa na nas dobrze.

Znów idziemy na mrozie. Wieje. Musimy iść w maskach, żeby nie poodmrażać twarzy. Wcześniej miałyśmy plastry na policzkach i nosie. Miały one zabezpieczyć skórę przed wiatrem i słońcem. Teraz jednak to nie wystarcza.

Idziemy wzdłuż Isfjorden - czyli części Morza Grenlandzkiego. W pierwotnych planach miałyśmy jeszcze iść od Barentsburga na zachód, by zobaczyć pełne morze. Ale przez opóźniony lot nie mamy na to czasu.

Jest bardzo ładnie. Ogromne doliny, którymi szłyśmy wiele dni, były jednak trochę monotonne. A morze i fale są niezwykłym urozmaiceniem krajobrazu. Trochę boimy się niedźwiedzi. Bacznie obserwujemy poruszające się w oddali punkty. Za każdym razem okazują się one reniferami. Ze względu na bezpieczeństwo myślimy o dotarciu do drewnianej chatki. Nie wiemy jednak gdzie dokładnie ona jest. Idziemy bardzo długo. Niemal do północy i w końcu odpuszczamy nocleg w chacie. Nocujemy nad morzem, ale wchodzimy na wzgórze. Mamy nadzieję, że niedźwiedziowi nie będzie chciało się tu włazić. 

fot. Ola Hołda-Michalska

Jesteśmy przygotowane do snu dopiero po pierwszej w nocy. A słońce ledwo co zachodzi. Będzie tu półmrok przez jakieś dwie godziny. Zachód w zasadzie płynnie przejdzie we wschód słońca. Nie mogę napatrzeć się na widoki. Tym bardziej, że oczy już w niewielkim stopniu mi dokuczają.

Jedenasty dzień (12 kwietnia)
Jest tak pięknie. W dodatku jesteśmy tak blisko Longyearbyen, gdzie zamkniemy naszą pętlę. A może, jeśli dziś pociśniemy to uda się już dojść? Tak sobie myślę.
Obie dostałyśmy smsy od mężów, żeby uważać, że to jeszcze nie koniec. Może coś przeczuwali?
Ale tych sms-ów nie odczytałyśmy. Co prawda momentami pomiędzy Barentsburgiem a Longyearbyen pojawiał się zasięg, ale akurat nie teraz.


fot. Ola Hołda-Michalska
Zjeżdżałyśmy stromym zboczem. Ola jeździ na nartach lepiej ode mnie. I powolutku jakoś sobie radzi. A ja bałam się zjazdu stromizną z ciężką pulką. Postanowiłam odpiąć sanki i pozwolić im zjechać. Czyli sposób zjazdu "na Kubę", o którym pisałam w poprzedniej części relacji. Sanki zjeżdżają powolutku w dół. Już prawie zatrzymują się tam, gdzie myślałam, że się zatrzymają...
... po czym ...

zupełnie nieoczekiwanie zaczynają zjeżdżać w stronę GŁĘBOKIEGO WĄWOZU!!!
aaaa!
i zniknęły w przepaści!!!


Nie mogę w to uwierzyć.
Straciłam wszystko. W pulce były wszystkie moje rzeczy, broń, ciuchy. 

I CO TERAZ??

Nie mogę uwierzyć we własną głupotę. Jak mogłam nie przewidzieć, że sanki mogą tam wpaść?
Jestem wkurzona. Krzyczę i przeklinam. Oj, brzydko się wyrażam bardzo!

Próbuję podejść do przepaści, ale są nawisy śnieżne. Nie można ryzykować. Lepiej stracić wszystkie rzeczy, ale nie życie.
Po kilkunastu minutach totalnego wkurzenia zaczynam analizować i myśleć co robić. Wąwóz, do którego wpadły sanki wygląda paskudnie. Jest głęboki jak cholera. Nie da się tam absolutnie zejść. Przynajmniej nie na górze. Być może gdzieś od strony morza. Jeśli nawet udałoby się wejść do wąwozu to nie wiadomo czy uda się nim podejść. Nie wiadomo czy uda się znaleźć pulki (mogły ugrzęznąć w głębokim śniegu). Nie wiadomo czy nie zawisły na jakiejś półce skalnej. Nie wiadomo czy się nie roztrzaskały o skały.

Analizujemy co w nich było, a co ma Ola. Na szczęście telefon satelitarny i radioboja jest przy nas. W razie spotkania z niedźwiedziem mamy rakietnicę. Dokumenty też mamy przy sobie. Nie jest najgorzej. Zastanawiam się czy w razie czego dojdziemy bez moich pulek i ile by mnie kosztowało odkupienie sprzętu i broni.
Denerwuję się. Bolące oczy czy zepsuta kuchenka mnie może zaniepokoiły. Ale teraz sytuacja jest idiotyczna. W dodatku wiem, że jeden głupi błąd może pociągnąć za sobą serię jeszcze gorszych wypadków.


Ale trzeba spróbować znaleźć pulki. Choćby spróbować.
Z wysokiej góry zjeżdżamy na sam dół.

Mówię Oli, że sama pójdę do wąwozu. To ja spuściłam tam sanki. I nie chcę jej narażać. Ola jest nadzwyczaj spokojna i opanowana. Mówi, że nie może mnie zostawić. Jakby coś się stało, jedna z nas musi wezwać pomoc. Poza tym mamy tylko jedną rakietnicę. A jesteśmy nad samym morzem.

Ola dzwoni do męża. Mówi, że jakbyśmy nie wróciły to niech wzywa pomoc. Aha, tylko nie powiedziała po jakim czasie ma wzywać pomoc. Krzysztof musiał przeżyć trudne chwile.

Znalazłyśmy miejsce, gdzie dało się wejść do wąwozu. Na szczęście na dnie była zamarznięta rzeczka pokryta śniegiem. I dało się po tym iść na nartach.


Wąwóz był dość wąski, z obu stron sterczały niemal pionowe ściany. Na górze wisiały nawisy śnieżne. W ścianach wisiały jedynie wmrożone lodem skały. Wchodziłyśmy coraz głębiej w wąwóz, ściany po obu stronach były coraz wyższe, aż do pewnie 100-150 metrów. 


Szłam z duszą na ramieniu, ze ściśniętym żołądkiem, niemal na wstrzymanym oddechu. 
Nawisy lub kamienie w każdej chwili mogły się na nas zwalić. Nie byłoby nawet gdzie uciekać.
Po 45 minutach drogi zobaczyłam pulki!

Były całe, niepopękane! Po prostu tam na mnie czekały!!!

Ale nie krzyczałam z radości. Trzeba było jeszcze wrócić. Ostrożnie, bez słowa. Żeby nie naruszyć niestabilnej równowagi.

Jeszcze trzeba tylko wyciągnąć ciężkie sanki po stromym zboczu wąwozu. 


Ufffff

Ufffff

Uffff

Dopiero odetchnęłam.
Sytuacja była naprawdę niebezpieczna. 
Telefon do Krzysztofa, żeby się nie stresował.  Uffff.

Jestem wdzięczna Oli, że w taki solidarny sposób się zachowała. Mogła powiedzieć - Ty wrzuciłaś, ty sobie szukaj. I nawet bym nie miała o taką postawę pretensji. Bo to była całkowicie moja wina.
Ale w Arktyce problem jednej osoby to problem całego zespołu :)


Idziemy dalej. Jesteśmy nad zatoką Colesbukta. Wybrzeże jest malownicze.

Ale przed nami jeszcze kilka przeszkód. Ola ma obtartą nogę. Chyba chroniąc ranę nieco kulała i naciągnęła sobie drugą nogę. Bolało bardzo. Widziałam już wcześniej, że Ola jest twardą zawodniczką. Przy ostrym kaszlu, mocno obtartej nodze - nie dawała po sobie nawet poznać, że coś jest nie tak. Ale dziś - minę ma zbolałą.

Na koniec dnia but Oli się rozpadł - odpadła "płetwa", która trzyma but w wiązaniu narciarskim.

Odchodzimy nieco od morza. Dość na dziś. Idziemy spać.



Dwunasty dzień (13 kwietnia)

Dziś jest ostatni dzień naszej wędrówki. Zostało nam około 20 kilometrów. I ostre podejście na Longerbreen. Ola idzie na piechotę, nie może wpiąć nart. Mnie przedpołudniem z kolei pęka wiązanie. Też idę na piechotę. Jejuśku. Czy nie można normalnie dokończyć wyprawy? Co jeszcze nam się przydarzy? 


Ola jak zawsze jest spokojna - mówi, że widocznie tak miało być. Gdyby nie spóźnił się samolot i gdybyśmy się nie zgubiły i nie skręciły w Vendomdalem - wówczas poszłybyśmy nad Morze Grenlandzkie. A wtedy buty i wiązania rozwaliłyby się o wiele dalej od Longyearbyean. I mogłybyśmy mieć poważne kłopoty.

Idziemy w butach, ale tędy jeździ masa skuterów. Śnieg jest ubity, więc nie ma większego problemu.

Z malowniczej doliny Fardalen musimy podejść na lodowiec Longyearbreen. Podejście jest strome i trzeba iść zakosami. Ale nawet zmęczenie mi nie przeszkadza. Jest mi trochę smutno, że to już koniec. Przyzwyczaiłam się do codziennego rytmu. Prostego życia, gdzie wystarcza tylko to co się ma przy sobie. Że można zanocować gdzie się chce i wysikać gdzie chce.

Po południu dochodzimy na lodowiec. Z góry widzimy miasto. Longyearbyen.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz